wtorek, 8 czerwca 2010

Plama

To było tak. Po zjedzeniu obiadu na pewnym zjeździe okropnie rozbolał mnie żołądek. Tak okropnie, że pogotowie odwiozło mnie do jednego z warszawskich szpitali, gdzie wylądowałam na izbie przyjęć. I jeszcze rozpętała się straszna burza.

My, chorzy, siedzieliśmy w jednej ciasnej salce, a nasze rodziny w drugiej, do której były wprawdzie drzwi, ale od strony rodzin brakowało klamki. Po prawej od wejścia była sala "reuscytacyjna", zwana dawniej reanimacyjną. Reuscytacja wydaje się mocno podejrzana, bo kojarzy się ze zmartwychwstaniem, a taki przypadek odnotowano tylko raz, około dwa tysiące temu w Jerozolimie. Przywożono więc jakichś nieszczęśników, przykrytych złotą folią, żeby ich reuscytować, chyba nie zawsze ze skutkiem. Miła starsza pani obok mnie mówiła, że nie może na to patrzeć i trochę popłakiwała.

A tymczasem deszcz lał się potokami i bębnił o dach. Przy drzwiach wejściowych utworzyła się kałuża, która budziła ogromne zainteresowanie pielęgniarek. Klap, klap podbiegała, powiedzmy, pani Zosia i wyrażała swoje ogromne zaniepokojenie mokrą plamą. Dla nas nie miała nawet przelotnego spojrzenia.

Na trzech leżankach umieszczono ciężej chorych. "Jezu, Jezu - jęczała staruteńka kobieta. - Poco te dzieci mnie tutaj przywiozły? Jezu, Jezu!"
- Niech się pani uspokoi, bo straszy pani innych chorych - napomniała ją surowo recepcjonistka.
- A wziąć ją, posadzić na krzesło i przywiązać paskami, to się uspokoi - radził leżący obok starszy mężczyzna.

A deszcz nadal padał. Pani Zosia, po licznych inspekcjach koleżanek, zakryła mokrą plamę kawałkami ligniny i wyglądało to obrzydliwe. Zaś nam się wydawało, że płyniemy statkiem szaleńców na wzburzonych falach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz