wtorek, 25 maja 2010

Kapelusze

Moja koleżanka ze studiów, powiedzmy, że ma na imię Grażyna, niczym szczególnym się nie odznaczała. Nosiła jakieś szaro-bure ciuchy, a na dobitkę długi warkocz, zapleciony z tyłu głowy. I to w czasach, gdy nikt warkoczy nie zaplatał, a nosiło się włosy rozpuszczone, najlepiej po pas. Nie brała udziału w studenckich imprezach, nie była bohaterką żadnego skandalu damsko-męskiego, w ogóle jakiegokolwiek skandalu. Obawiam się, że moja koleżanka Grażyna nigdy nie poszła na całość, a mętne wody wszelkiego szaleństwa były jej całkowicie obce.

Spotkałam ją po latach przy stoisku z pierogami. Ledwie ją poznałam, ponieważ miała na głowie rodzaj ogromnego zielonego grzyba. Był to kapelusz. Myślałam, że to tylko jednorazowy wybryk, dopóki kilka miesięcy później nie ujrzałam jej przy kiosku z gazetami w słomkowym kapeluszu, którego rondo otaczał wieniec sztucznych, czerwonych róż. W karnawale zaś ustroiła się w czarną perukę i opowiadała, że w sylwestrową noc tańczyła na stole. Zrobiła się też okropnie romansowa.

Minęło trochę czasu, zanim spotkałam ją ponownie. Ubrana była zwyczajnie, jak to Grażyna sprzed lat. Ani śladu kapelusza. "A gdzie twoje kapelusze?" - zapytałam. "Już nie noszę - odpowiedziała. - To nie jest miasto do noszenia kapeluszy. Czasami tylko w staję w domu przed lustrem i zakładam je wszystkie po kolei".

Zrobiło mi się jej żal. Miała rację. To nie jest miasto do noszenia kapeluszy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz