wtorek, 25 maja 2010

Kapelusze

Moja koleżanka ze studiów, powiedzmy, że ma na imię Grażyna, niczym szczególnym się nie odznaczała. Nosiła jakieś szaro-bure ciuchy, a na dobitkę długi warkocz, zapleciony z tyłu głowy. I to w czasach, gdy nikt warkoczy nie zaplatał, a nosiło się włosy rozpuszczone, najlepiej po pas. Nie brała udziału w studenckich imprezach, nie była bohaterką żadnego skandalu damsko-męskiego, w ogóle jakiegokolwiek skandalu. Obawiam się, że moja koleżanka Grażyna nigdy nie poszła na całość, a mętne wody wszelkiego szaleństwa były jej całkowicie obce.

Spotkałam ją po latach przy stoisku z pierogami. Ledwie ją poznałam, ponieważ miała na głowie rodzaj ogromnego zielonego grzyba. Był to kapelusz. Myślałam, że to tylko jednorazowy wybryk, dopóki kilka miesięcy później nie ujrzałam jej przy kiosku z gazetami w słomkowym kapeluszu, którego rondo otaczał wieniec sztucznych, czerwonych róż. W karnawale zaś ustroiła się w czarną perukę i opowiadała, że w sylwestrową noc tańczyła na stole. Zrobiła się też okropnie romansowa.

Minęło trochę czasu, zanim spotkałam ją ponownie. Ubrana była zwyczajnie, jak to Grażyna sprzed lat. Ani śladu kapelusza. "A gdzie twoje kapelusze?" - zapytałam. "Już nie noszę - odpowiedziała. - To nie jest miasto do noszenia kapeluszy. Czasami tylko w staję w domu przed lustrem i zakładam je wszystkie po kolei".

Zrobiło mi się jej żal. Miała rację. To nie jest miasto do noszenia kapeluszy.

czwartek, 20 maja 2010

Święci na niepogodę

Sprawy zaczynają wyglądać ostatecznie. Arcybiskup Dziwisz kazał wystawić na wieży Kaplicy Zygmuntowskiej relikwie Świętego Stanisława, czyli czaszkę onegoż kunsztownie oprawioną przez Marcina Marcińca. Relikwia ma odstraszyć powódź, choć trzeba było to zrobić nieco wcześniej, bo szkody w Krakowie już zostały wyrządzone. Chyba, że podziała chociaż na Warszawę, bo w Sandomierzu też już całkiem przerąbane.

Jednak, jak wiadomo, na powódź najlepszy jest Święty Nepomucen, który doskonale zna się na rzeczy, bo sam zginął śmiercią tragiczną przez utopienie. Dlatego figury Świętego Nepomucena najlepiej stawiać nad rzekami i jeziorami, a szczególnie tam, gdzie zalewa. A jak są, to już nie ruszać i nie kombinować. Na przykład w moim uroczym mieście są dwie figury Św. Nepomucena i obydwie ukradzione. Jedna została ukradziona ze sto lat temu z klasztoru cysterskiego i postawiona w parku. Zakonnicy trochę się złościli, ale w końcu machnęli ręką. Figura całkiem niepotrzebnie stoi nad stawem, który od momentu swego poczęcia nigdy nie wylał, bo to zwykła sadzawa z fontanną, zasrana przez kaczki. I tak się marnuje dobrego świętego, który gdzie indziej mógłby coś zdziałać. A drugiego Świętego Nepomucena ukradł całkiem niedawno nie wiadomo kto (choć mam pewne przypuszczenia) i postawił przed seminarium duchownym, sadząc wokół kwiecie. No i poco? Tu też nigdy nie zalało, ą święty miałby kupę roboty gdzie indziej.

I nie ma się z czego śmiać. Mnie onegdaj pomógł Święty Szymon, specjalista od leczenia. Jak tylko dotknęłam jego relikwii, umieszczonych w kościele za szybką, od razu złamał mi się ząb. Musiałam iść do dentysty, a ten już mnie wypuścił ze swoich szponów, dopóki nie wyleczył mi wszystkiego, co jego zdaniem było do wyleczenia. Kosztowało mnie to 3,5 tysiąca złotych i upatruję w tym pewną złośliwość ze strony Świętego Szymona, ale mi się należało. A pewna moja znajoma, chociaż bardzo pobożna, nawet wody ze świętej studni nie chciała pić, bo twierdziła, że brudna. Ludzie małej wiary!

wtorek, 18 maja 2010

Rozważania na temat języka cz. II

To była prawdziwa klęska. Tym razem nie żywiołowa, ale językowa, a wydarzyła się podczas konferencji prasowej przedstawicieli Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej. Od przedstawicieli takiej instytucji(spuśćmy zasłonę miłosierdzia na ich nazwiska i funkcje) raczej nie wymaga się, by snuli publiczne rozważania na tematy filozoficzne, socjologiczne czy literackie. Mają mówić o pogodzie i wodzie, na czym się podobnież znają. Jednak już na samym początku okazało się, że na ten temat więcej ma do powiedzenia pierwsza lepsza telewizyjna pogodynka. Oni bowiem tak ważyli opinie skądinąd banalne, jakby dotyczyły odkryć na miarę światową, z zakresu hydrologii, oczywiście. Nie o to jednak chodzi, chodzi o język.

Otóż wydawało się, że mowa z trudnością przedziera im się przez gardła, zatyka ich i dusi. Jakby komunikacja za pomocą języka była dla nich rzadkim i wyjątkowym przeżyciem. Czy oni tam w tym Instytucie Meteo w ogóle nie rozmawiają? Porozumiewają się jakimś systemem znaków, więc ciężko im przestawić się na słowną ekspresję? Sądząc po ilości błędów językowych, jakie popełnili - coś musi być na rzeczy. Jedna z pań na przykład udowodniła, że wywodzi się z tzw. pasa beznosówkowego. To takie miejsce w Polsce, gdzie ludzie nie wymawiają "ą". Mówiła więc: "tako wypełniono zlewnie", co w języku polskim powinno brzmieć "taką wypełnioną zlewnię". Dzielnie sekundował jej kolega, który opowiadał o naradzie w "Zawichościu", co jest jego szczególnym wkładem w odmianę nazwy Zawichost.

A teraz najgorsze - wszyscy oni mieli wyższe wykształcenie. Kiedyś to zobowiązywało. Teraz w ogóle.

poniedziałek, 17 maja 2010

Moc boga piorunów

Popadało ze trzy dni (nawet niezbyt ulewnie) i oto mamy już klęskę żywiołową. Powylewały jakieś rzeczki, o których nikt nigdy wcześniej nie słyszał, niewinne potoczki, niemal strumienie. Pozalewały wsie, miasteczka, a teraz woda zaczyna zabierać się za większe miasta. Dlaczego? Jak to się stało? Fachowcy na pewno by to bardzo mądrze wyjaśnili, ale akurat opinia fachowców kompletnie mnie nie obchodzi. Mogli się mądrzyć przed powodzią, może byłby z tego jakiś pożytek.

W ciągu ostatnich wieków ludzie nadmiernie się rozmnożyli i zaczęli osiedlać gdzie popadnie. Tym łatwiej to poszło, że ktoś na sprzedaży tych felernych terenów zarabiał.Żaden tak zwany człowiek pierwotny nie postawiłby szałasu, a tym bardziej lepianki w miejscu, gdzie wylewa woda. Był na to o wiele za mądry i pilnie obserwował przyrodę. A przecież bliskość wody (bezpieczna oczywiście) zawsze ludziom była na rękę, bo napić się czasami trzeba, wykąpać letnią porą i łatwiej obronić przed nieprzyjaciółmi. W późniejszych czasach ludziom też nie brakowało rozsądku. Dowodzi tego m.in. usytuowanie starych kościołów lub innych zabytkowych budowli. W czasie ostatniej wielkiej powodzi, to one najmniej albo wcale nie ucierpiały.

Przyroda jest potężna i niech tak już pozostanie. Popioły wulkaniczne poważnie zakłócą pogodę, nie mówiąc o komunikacji powietrznej, a za pazerność przy wydobywaniu ropy naftowej (Zatoka Meksykańska!)natura odpłaci wielką klęską. Natura jest tak potężna, że może zmieść na Ziemi całe życie i zacząć je budować od nowa, co zresztą już nieraz się zdarzyło. I bezmierna jest arogancja współczesnego człowieka, który jeszcze nie pojął, że żyje w czasach zagłady. Niech będą błogosławieni ci, którzy wielbili boga piorunów i wszystkie bóstwa wodne i leśne.

niedziela, 9 maja 2010

Rozważania o naturze języka

Ileż to liczy sobie szanowny pan wiosen? - pytano uprzejmie jakiegoś jegomościa, powiedzmy, sto lat temu. Bo wówczas życie człowieka liczono na wiosny, na czas zakwitania bzów,jaśminów czy głogów. Czy kiedykolwiek zauważyliście, jak one wszystkie krótko kwitną? Nagle są, wydaje się, że wypełniają cały krajobraz, a po dwóch, trzech dniach zostają wchłonięte przez czas.

Pytanie o wiosny życia zawiera w sobie mądrość, która mówi o urodzie, a zarazem nietrwałości bytu. Teraz, mierząc nasz żywot na lata, wątpimy w jedno i drugie. Lato jest solidne, trwa o wiele dłużej i nie ma w sobie fenomenu piękna, które umrze zaraz jutro i dlatego jest tak intensywnie przeżywane. Lato jest przyjemne, ale pospolite, bez wzlotów i upadków, jak brzęczenie rozleniwionej muchy na szybie. Takie jest więc teraz nasze życie, już nie chwila wiosennej burzy, ale nudna tygodniowa ulewa.

Język bowiem oddaje wszystko to, co się z nami dzieje. Jest bujny i poetycki albo prymitywny i prostacki. Im starszy, tym bardziej symboliczny i magiczny, im młodszy, tym bardziej precyzyjny i zimny. Język umiera szybciej, niż moglibyśmy się tego spodziewać.

czwartek, 6 maja 2010

Dytyramb na cześć polskiej kolei

Polskie koleje od lat dostarczają wyjątkowych wrażeń. Sądzę, że pod kątem wrażeń może je tylko przebić trzecia klasa kolei transsyberyjskiej, podróżowanie po Indiach oraz niektórych krajach afrykańskich.

Pióro me nie jest w stanie opisać dostatecznie barwnie polskich pociągów. Wspomnę jednak o brudzie, który czarnymi smugami wżarł się w ściany przedziałów i jest nie do odmycia. Oknach, które się nie chcą otworzyć albo zamknąć. Ogrzewaniu pod siedzeniami, skutkiem czego albo siedzi się jak na rozpalonym piecu albo okropnie marznie (bo przeważnie nie działa). Dziwacznych pokrętłach pod sufitem, które przypominają jakieś urządzenia na statkach komicznych w filmach radzieckich science-fiction z lat 50. minionego wieku. Do czegokolwiek by te urządzenia nie służyły, to i tak nie działają. Dorzucę jeszcze gustowne obicia siedzeń oraz poobrywane firanki z wzorkiem pkp.

Myślę, że osobny akapit należało by poświęcić toaletom w pociągach. Określenie toaleta jest w tym przypadku przesadne i całkowicie nieadekwatne. W rzeczywistości jest to ciasna kanciapa, w której rzuca na wszystkie strony - od blaszanej umywalki do blaszanego czegoś, z czego nieczystości spływają prosto na tory. Człowiek ma szczęście, gdy to drugie coś nie jest zapaskudzone. Dodam, że to drugie coś po naciśnięciu dolnego pedału chwilę się namyśla, a potem wydaje z siebie potworny dźwięk zasysania. Papier toaletowy tu nie występuje, bo w PKP jest nadal towarem reglamentowanym, jak w PRL.

Szczególnym przypadkiem są pociągi udające się za granicę, na przykład do Wiednia czy Amsterdamu. Nie są to właściwie pociągi, ale stanowiące osobne byty wagony, które się po nocy przestawia, odczepia i doczepia. Nic dziwnego, że wagony raz to się gubią, raz to jadą gdzie indziej i nigdy nie wiadomo, gdzie człowiek wyląduje - w Wiedniu, w Budziejowicach czy nad Jeziorem Genewskim, choć planował coś całkiem innego. Czasami można nawet wylądować w czyimś brudnym łóżku, zwanym przez kolej wagonem sypialnym.

Teraz jest jeszcze weselej, bo się okazało, że dwie firmy nie zapłaciły PKP za przywilej używania torów i PKP postawiło tu i tam blokady, żeby pociągi nie mogły jeździć. Wynika to stąd, że PKP nie ma zamiaru zawracać sobie głowy pasażerami, na których i tak już od większego czasu nie zwraca uwagi. PKP wychodzi bowiem z założenia, że kolej jest nie po to, aby nią jeździć, ale po to, żeby dawać zatrudnienie (głównie dyrekcji i kierownictwu licznych i rozbudowanych spółek). Ministerstwo Infrastruktury podziela stanowisko PKP i milcząco daje mu przyzwolenie. Ministerstwo Infrastruktury jest też bowiem po to, by dawać zatrudnienie, najlepiej - jak się uda - swoim bliskim i kolegom.

poniedziałek, 3 maja 2010

Ogród japoński

Ten dom chyba od 10 lat nie jest zamieszkany. Właściwie nie jest zamieszkany od momentu, gdy go wybudowano. Stoi w pięknym miejscu dzielnicy willowej, na lekkim wzniesieniu, które zostało sztucznie stworzone. Z tyłu ma zieloną ścianę starych kasztanów. Jest ładny i na swój sposób zwyczajny, nie ma w nim przesady nowobogackich siedzib. Wygląda, jakby zapraszał do siebie, nawoływał mieszkańców, a jednak...

Nikt nigdy w nim nie mieszkał. Świadczą o tym nie tylko latami zamknięte na głucho żaluzje, ale zwisający u drzwi wejściowych kawałek kabla - świadectwo nigdy nie zainstalowanej lampy. Przez kilka lat miejsce przeznaczone na ogród porastały kępki trawy. Aż całkiem niespodziewanie wykwitł tu japoński ogród. Przysięgam, że pojawił się całkiem gotowy. Z krzewami iglastymi odpowiednich kształtów i wielkości, skomponowanymi według wszelkich zasad prawdziwej harmonii wśród głazów z ciemnozielonego kamienia. Teraz spośród skał wyrastają niewielkie kępy tulipanów, hiacyntów i żonkili.

A skały wyszły też na ulicę. Jedna stoi tuż przy bramie obok cisu (też go tu wcześniej nie było), otoczona drobnymi żółtymi kwiatkami, jakby ktoś obsypał ją żółtym piaskiem. A druga, mniejsza, trochę dalej.

Do domu prowadzą teraz schody z marmuru w odcieniach ciemnej czerwieni i kończą się tuż przy zwisającym kablu. Moja znajoma stoi i liczy, ile kosztują schody, odnosząc się zainstalowanej u niej niedawno marmurowej umywalki (cholernie droga! - mówi). Ogląda uważnie piękną bazaltową kostkę, bo właściciel domu wyremontował też dobry kawałek chodnika. Pewnie dlatego, żeby najbliższe otoczenie też było zen. Ale najbardziej zen jest stworzenie domu i ogrodu nie po to, by ktoś w nim mieszkał, ale dla samej formy.