czwartek, 16 grudnia 2010

Nagradzanie za rujnowanie

Ci z PKP mają od lat zadziwiający obyczaj, by zmieniać rozkłady jazdy w najmniej odpowiednim momencie. Najlepiej zimą i przed świętami. Bo wtedy najwięcej ludzi jeździ koleją, a co za tym idzie więcej pasażerów można wykończyć wystawaniem na mrozie, gdy pociągi jeżdżą, jak chcą. Tak też było ostatnio, gdy znów zmieniono rozkład jazdy. Ludzie pętali się po dworcach nieprzytomnie, a w Katowicach odkryli nawet nieistniejący peron piąty, który podobnież prowadzi do Hogwardu.

Za zabawę w maltretowanie pasażerów trzech prezesów spółek PKP ukarano odebraniem rocznych nagród. Niektórzy mówią, że to dęta sprawa, bo prezesi nagrody już pobrali wcześniej. W ten sposób jednak dowiedzieliśmy się, że prezesi spółek PKP rokrocznie dostają nagrody w wysokości około 30 tysięcy złotych każdy. Nagrody zazwyczaj się wręcza za wzorowe funkcjonowanie jakiejś firmy, ale na polskiej kolei ta zasada nie obowiązuje.

Szefostwo PKP dostaje bowiem nagrody za sabotaż własnej firmy i doprowadzanie jej do kompletnej ruiny, by potem można ją było korzystnie sprzedać jakiejś zagranicznej korporacji od kolei. Korzystnie oczywiście dla tej korporacji, broń Boże dla naszego państwa, bo to by było niezgodne z ideą wolnego handlu. Stąd nagradzanie za rujnowanie.

Prezesi spółek PKP latami ciężko pracowali na swoje doroczne nagrody i wysokie pensje. Udało im się zrujnować lub doprowadzić do zamknięcia liczne dworce. Niektóre były tak brudne (Katowice, Warszawa), że trudno się było domyślić pierwotnego koloru ścian albo posadzki. Gdy w Warszawie na dworcu coś okropnie śmierdziało, okazało się, że bliżej niezidentyfikowani handlarze trzymali w podziemiach tony nadpsutego mięsa na kebaby. Już za samo to jakiś prezes od dworca powinien dostać ekstra premię.

Prezesom udało się też doprowadzić do zrujnowania torów, dzięki czemu pociągi poruszają się w ślimaczym tempie, zamknąć tysiące połączeń, nękać pasażerów awariami lokomotyw, nieogrzewanymi wagonami i brudnymi wychodkami. Prezesi bardzo więc się starali, by dostawać coroczne nagrody i premie.

Normalnie powinno ich się wsadzić za to wszystko do więzienia, ale u nas łatwiej tam posłać staruszkę, która ukradła batonik albo rowerzystę, który jechał polną drogą po pijanemu do sklepu GS. To obrazuje, w jakim kraju żyjemy i co warta jest nasza demokracja.

środa, 15 grudnia 2010

Zielono w głowach

Gdy politycy w innych krajach europejskich zastanawiają się, czy nie wyjść ze strefy euro, bo wspólna waluta przyczyniła się u nich do pogłębienia kryzysu ekonomicznego, nasi debatują nad zmianami w konstytucji, które pozwolą Polsce do strefy euro wejść.

Gdy w wielu krajach europejskich trwają burzliwe manifestacje, wyrażające niepokój społeczeństw z dotychczasowego kierunku neoliberalnych rządów, u nas temat ten jest w mediach prawie nieobecny, bo dziennikarze zajmują się głównie tym, co który polityk powiedział na drugiego polityka. A im polityk głupszy, gadający banały, zgoła bezsensowne bzdury czy po chamsku agresywny - tym większe ma wzięcie w telewizji. Bo mądrość jest o wiele mniej widowiskowa i - jak się wydaje - Polakom coraz mniej potrzebna.

Dlatego też durnie rządzą coraz bardziej durnowatym społeczeństwem. Nie ma w tym nic dziwnego, bo rządzący są przecież emanacją społeczeństwa, przynajmniej w ustrojach demokratycznych. Stąd równowaga: społeczeństwo głupie, politycy też głupi. Zaś mądre i dojrzałe społeczeństwa wolą wybierać mądrych i dojrzałych polityków. A gdy im się ich rządy nie podobają, wychodzą na ulice.

Polacy generalnie nie wiedzą, że inni wychodzą na ulice i mało ich to zresztą obchodzi. Polacy na ulice nie wychodzą, bo przyjemnie im jest nurzać się w błotku głupoty, które jest dla nich środowiskiem naturalnym, jak dla kaczek bajoro. Mówi im się, że Polska jest zieloną wyspą, no to wierzą, chociaż w innych krajach UE nawet w kryzysie żyje się o wiele lepiej, niż w Polsce, a już z pewnością nikt tam nie grzebie po śmietnikach w poszukiwaniu jedzenia i resztek czegokolwiek.

Polska rzeczywiście jakoś tam uniknęła kryzysu, bo inaczej wszyscy musielibyśmy przenieść się na śmietniki. Stało się to w dużej mierze dlatego, że nie byliśmy w strefie euro. Teraz ma to się zmienić.

Gdy na ulicach państw europejskich zaczyna się kolejna Wiosna Ludów, na naszej zielonej wyspie, najbardziej zielono jest w głowach polityków, a w głowach Polaków - ciemność i zamęt.

wtorek, 14 grudnia 2010

Biedny samochodzik

Moja znajoma wpadła pod samochód i od kilku miesięcy leży na łóżku ortopedycznym. Jej nogi, strzaskane przez uderzenie samochodu, nie chcą się zrastać, a jej wiara, że jeszcze kiedykolwiek będzie chodzić, choćby o kulach, coraz bardziej zanika, ustępując miejsca rozpaczy. Moja znajoma jest osobą samotną, przez całe życie opiekowała się rodzicami, wiernie towarzysząc im aż do śmierci. Teraz nie ma kto zaopiekować się nią. Za opiekę musi płacić, a jej niewielkie oszczędności topnieją w zastraszającym tempie. Za to zbliża się widmo domu opieki społecznej, choć jest osobą stosunkowo młodą.

W tej sytuacji nie udało jej się dotrzeć na rozprawę, na której miała wystąpić jako oskarżona, a kierowca, który ją najechał - jako poszkodowany. Nie ma tu żadnej pomyłki - kierowca okazał się poszkodowany, czy też raczej jego samochód, bo być może wgniotła mu maskę, a nawet zarysowała drogocenny lakier. Moja znajoma nie pamięta, jak było, bo zaraz straciła przytomność, a gdy ją odzyskała, pamięć nadal ją zawodziła z powodu szoku. W każdym razie liczy się z tym, że będzie płacić kierowcy odszkodowanie za swoje połamane nogi, być może już jako pensjonariuszka domu opieki społecznej.

Pieszy w naszym kraju jest elementem zbędnym i szkodliwym dla ruchu samochodowego, co potwierdza polskie prawodawstwo. Najlepiej by było, żeby piesi w ogóle nie poruszali się po mieście, to wtedy samochody mogłyby swobodnie jeździć i nikt by pod nie wchodził i nie denerwował kierowców. Jeżeli piesi koniecznie muszą chodzić, to powinni być odpowiednio oznaczeni, najlepiej w różne elementy odblaskowe, pozawieszane na różnych częściach ciała. No i stać spokojnie, przepuszczać wszystkie możliwe samochody, również na przejściach dla pieszych. Bowiem piesi w polskim prawodawstwie mają niewiele praw, a jeśli nawet je mają, to nikt ich nie respektuje, o czym świadczy ilość ludzi, przejechanych na przejściach dla pieszych. Pod tym względem jesteśmy podobni do różnych dzikich krajów, bynajmniej nie europejskich.

Mojej znajomej w ułamku sekundy zawaliło się życie, samochód zaś, jeśli się nie mylę, miewa się dobrze. No może jest trochę zadrapany albo wgnieciony. Ale zawszeć to krzywda dla samochodu i moja znajoma powinna to wziąć pod uwagę, zamiast bezmyślnie pchać się pod koła.

środa, 8 grudnia 2010

Duch Fredry nie ginie

Było, jak u Fredry, a nawet zabawniej. Na ulicę wylegli gapie, a wygodne miejsce w oknach zajęli sąsiedzi z naprzeciwka. Przybiegła właściciela warzywniaka, kwiaciarka, mój znajomy z księgarni, adwokat z pobliskiej kamienicy i dozorca Andrzej. Zjawiła się też straż miejska i policja. Za służbami nadciągnęli robotnicy z butlami i palnikami acetylenowymi.

Zaczęło się dobrych kilka lat temu. Jedną z kamienic odziedziczył pewien paranoiczny koleś. Najpierw zadbał o to, aby kompletnie zatruć życie nielicznych lokatorów tej, co tu dużo mówić, ruiny. Lokatorzy dzielnie bronili się za pomocą sądowych procesów, ale koleś i tak ich wykończył, więc się wszyscy wyprowadzili. Ucieszony koleś zaczął zamurowywać okna i odgradzać się od ulicy najpierw ogrodzeniem z siatki, a potem za pomocą solidnej metalowej konstrukcji. W ten sposób okoliczna ludność straciła możliwość chodzenia na skróty błotnistą ścieżką obok dzikich ogrodów, gdzie w pokrzywach walały się butelki po winach prostych. Tak by już zostało, gdyby nie pewien projekt wybudowania tu ulicy, która - historycznie rzecz ujmując - już kiedyś istniała i nazywała się romantycznie Zatyłki.

Część ludności była zdania, że nowe Zatyłki nigdy nie powstaną, bo koleś znajdzie sto sposobów, by wstrzymać prace i dokonać żywota za metalowym murem w pustej kamienicy (gdzie straszą sowy i puszczyki). Jednak wybiła jego godzina. Ludność, robotnicy i władza zgromadzili się z rana przed płotem, a koleś wlazł na drabinę z drugiej strony i drogą słownej perswazji próbował ich zniechęcić do dalszych działań. Nic to nie dało. Robotnicy wyciągnęli palniki i przystąpili do rozpruwania metalu. Tymczasem koleś, ku uciesze gawiedzi, zaczął rzucać na nich przez płot łopaty brudnego śniegu. Policja gapiła się bezmyślnie, czekając na dalszy rozwój sytuacji. Koleś znowu wlazł na drabinę i z narażeniem utraty jednego z członków próbował odtrącić ręką palnik. Jednak jego samotna klęska już była przesądzona. Ogrodzenie rozebrano i wywieziono, by kolesiowi nie przyszło do głowy grodzić od nowa podczas najbliższej nocy.

I to by było na tyle, gdyby nie opowieść ludności, że w głębi dzikich ogrodów jest jeszcze jeden szalony właściciel, o wiele lepiej obwarowany i otoczony zasiekami. Podobnież z nim już nie pójdzie tak łatwo. Duch Fredry w narodzie nie ginie.

środa, 1 grudnia 2010

Nie polezie orzeł w...

Nie mam wątpliwości, że w naturze istnieje uniwersalne postrzeganie piękna. Takie same dla biedronki, pszczoły, ptaka i człowieka. Co za tym idzie, ten uniwersalizm (jeden z wielu) oznacza także możliwość, przynajmniej na pewnym poziomie, porozumienia się ze sobą wszystkich istot żywych na Ziemi. Bo ja nie wierzę w zwierzęcy instynkt, który nie wiadomo, co oznacza i jest rodzajem wytrychu dla opisania zachowań, które wydają się rozumne, ale według zadufanego w sobie człowieka (patrz - naukowca)takimi być nie mogą.

Są dwie odmiany rajskich ptaków: bajecznie kolorowe oraz szare i niepozorne. Bajecznie kolorowe wykonują oszałamiające tańce godowe, potrząsają barwnymi piórkami, stroszą się, wykorzystują grę świateł. Można założyć, że działają w amoku i nie wiedzą, co czynią, choć natura wie doskonale. To, że natura wie, jest jednak rozumowaniem karkołomnym, bo trzeba by jej przyznać atrybuty istoty rozumnej.

Jednak o wiele bardziej interesujące są niepozorne rajskie ptaki, zwane altannikami. Altanniki w okresie godowym budują altany, misterne budowle, splecione z traw i gałązek. Altany są wybudowane ze wszystkimi zasadami sztuki architektonicznej: mają spadzisty dach, ściany, wejście, są proporcjonalne i nic się w nich nie kiwa ani nie chwieje. To porządne budowle, które mógłby, w innych proporcjach, wykonać człowiek, a wielu z nich wykonać by nie potrafiło. Otóż czy pewnym być należy, że ptak taką konstrukcję wykonuje "instynktownie", a człowiek rozumnie? Właściwie dlaczego?

Altanniki budują te domki, by pochwalić się przed samicami i zdobyć ich względy. Jednak nie tylko sama uroda budowli ma zawrócić w głowie samicy. Ptaszki ozdabiają je kwiatami, kolorowymi kamyczkami, mieniącymi się pancerzami żuków. Nie rozrzucają ich bezmyślnie, ale tworzą z nich rodzaj przemyślanej, barwnej ekspozycji. Ptaki postrzegają więc piękno tak samo, jak ludzie, a także znają zasady harmonii i kompozycji.

Pszczoły też wiedzą, co ładne, dlatego siadają na kwiatkach, które wabią je kształtem, kolorem i zapachem, a nie - za przeproszeniem - na gównie. Muchy wprawdzie to lubią, ale wśród ludzi też nie brakuje takich, którzy lubią się unurzać w nieczystościach. Na tym polega jedność wszystkich istot żywych.

wtorek, 30 listopada 2010

Przemoc reklamy

Och, och! - krzyczy z przerażeniem pewna pani. A cóż to się takiego stało? Otóż pani zrobiła się plama na jej ukochanej bluzeczce. I pani bardzo się martwi, bo plama na bluzce, to dla niej koniec świata i ciężka choroba razem wzięte. To straszne, ale na rozpacz owej pani jest prosty sposób: wystarczy kupić płyn określonej firmy i już pani jest szczęśliwa, jak nigdy dotąd i rozpływa się w cukierkowych uśmiechach w cukierkowym świecie.

Oddziaływanie reklam jest straszne nie tylko dlatego, że nakłaniają do kupna coraz to nowych dóbr, ale przede wszystkim dlatego, że manipulują rzeczywistością i ją zakłamują. Rzeczywistość jest bowiem skomplikowana, a droga do szczęścia najczęściej wąska i kamienista. W życiu nie ma prostych recept, w życiu jest mnóstwo wątpliwości, niewykorzystanych szans i straconych złudzeń. W życiu trzeba o coś walczyć, trzeba pracować, wygrywać albo przegrywać, płakać i śmiać się, kochać lub nienawidzić. Żaden nowy szampon do włosów nie przyniesie w nim szczęścia, chyba że na dwie minuty. Żaden płyn nie wywabi nieszczęśliwej miłości. Żaden krem nie usunie zmarszczek i nie cofnie lat. Najpiękniejsza sukienka nie zmieni figury, a nowe pantofelki nie zaprowadzą do zaczarowanej krainy.

Reklamy, upraszczając rzeczywistość i kusząc prostymi receptami na szczęście, przeprowadzają klasyczne pranie mózgów. Jest ono wyjątkowo niebezpieczną formą przemocy. Czy prawodawcom nigdy to nie przyszło do głowy? Zakładam, że przyszło, ale forsa jest najważniejsza.

sobota, 27 listopada 2010

PKS leci w kosmos

No i PKS w moim (niekoniecznie ukochanym) mieście zbankrutował. Jak do tego doszło? To tajemnica tych, którzy doprowadzili do jego kompletnej ruiny. Potem jeszcze chcieli sprzedać, ale nikt nie chciał brać, najpewniej z powodu długów.

Niby autobusy normalnie jeździły, a nawet jeździły częściej i porządniej, niż pociągi, a jednak nie okazało się to wystarczające dla utrzymania firmy. Sygnały upadku widać było jednak od dawna. Pomieszczenia dworca od dawna miały w sobie atmosferę przygnębiającej pustki, zaniedbania, szarości. Na podjazdach dla autobusów był spękany i sfalowany asfalt, a od deszczu chroniły straszne daszki z eternitu, nigdy nie myte. Ale to norma, bo większość polskich dworców autobusowych tak wygląda.

Na dworcu PKS w Warszawie takie daszki są podwójne, a wolną przestrzeń między nimi wykorzystują gołębie. Nieszczęsne ptaki, które egzystują w tych warunkach, są utytłane jak nieboskie stworzenia, często mają posklejane skrzydła i wyraźnie cierpią na różne choroby. Są one tzw. żywym dowodem brudu i zaniedbania naszych dworców. Tu i tam je umyto (dworce nie ptaki), głównie kolejowe, i to, co dotąd było czarne, okazało się białe, dostarczając ludności tematu do różnych krotochwil. Umyto oczywiście nie z powodu ludności, ale Euro 2012. I to nie jest ani optymistyczne, ani śmieszne, tylko strasznie smutne.

Co do dworca PKS, który zbankrutował, to sam się napraszał swoją, nazwijmy to - architekturą. W czasach Gierka kogoś ogarnęła szalona fantazja, skutkiem której nadano mu kształt latającego spodka. Do okolicznych żałosnych budowli i całkiem porządnego neogotyckiego kościoła ów obiekt za nic nie chciał pasować i rzeczywiście wyglądał, jak przybysz z obcego świata. A teraz chyba już odlatuje do siebie. Wokół wygaszono latarnie, w środku palą się nieliczne światła, tyle tylko, by pasażer nie rozbił sobie mordy na schodach (w czasie startu). Zresztą pasażerowi, który ze swej natury jest nachalny, nie należy robić uprzejmości, bo się jeszcze bardziej rozzuchwali.

Tak więc nasz PKS odlatuje w kosmos i szkoda, że zabierze ze sobą tylko przypadkowe osoby, a nie wszystkich tych, którzy go tam wysłali.

poniedziałek, 15 listopada 2010

Czas głupców

Wiszą w całym mieście w różnym formacie i nazywają się plakatami wyborczymi. A na nich zaś, matko kochana, co za żenujący zestaw fizjonomii! Teraz miasto moje (niezbyt ukochane) wygląda tak, jakby policja dostała pokaźną sumę pieniędzy na rozwieszenie listów gończych w dużym formacie. Buzie są rozmaite, niektóre przypominają szwagra Józka albo kumpla Edka ze szkoły podstawowej. Mnie szczególnie utkwiła w pamięci ta z rzadkim wąsem i zamglonym spojrzeniem, najpewniej z powodu notorycznego nadużywania trunków. Rzadki wąs szykuje się na prezydenta.

Tyle o mężczyznach na plakatach wyborczych, ale są też kobiety. Nie powiem, niektóre postarały się co do makijażu, fryzury i odpowiedniej pozy. W niczym nie przypominają szwagra Józka, ale za to kojarzą się z czymś w rodzaju "dzień otwartych burdeli". Matko kochana, w czym ja zawiniłam, by mnie takie wizerunki na ulicach prześladowały?

Jedna z kandydatek rozdaje ulotki z pączkiem (bo jest cukiernikiem), a z tyłu ulotki można przeczytać cały jej bogaty życiorys, napisany z błędami ortograficznymi, choć ma ona wyższe wykształcenie (cukiernicze). Nic w tym dziwnego, jeśli inny kandydat we wcześniejszych wyborach rozdawał jabłka, bułki i zbierał grzyby. Dla niektórych wybory są takie bardziej gastronomiczne. Teraz ten sam kandydat jeździ po mieście na platformie ciężarówki i udaje kogoś w rodzaju Dody. W następnych wyborach powinien założyć pończochy-kabaretki i upiąć sobie pióra na dupie. Na pewno mu wtedy wzrośnie.

Jako osoba zachowawcza i nader konserwatywna nie mogę w tej sytuacji udać się na wybory, bo nie kojarzą mi się one ani gastronomicznie, ani rozrywkowo. Kojarzą mi się z jakimiś programami. Trudno jednak czytać program, gdy się skacze na platformie albo poprawia makijaż. Po szwagrze Józka też się nie spodziewam żadnego programu. Najwyżej jazdy po pijanemu do najbliższego sklepu we wsi, bo zabrakło.

Oto nadszedł czas głupców, a ludzie, elfy i krasnoludy już wsiadają na okręty i chowają się w podziemia.

poniedziałek, 8 listopada 2010

Rozważania na temat rozgwiazdy

Rozgwiazda wydaje się bardzo miłą istotą. Kojarzy się z gwiazdą, marzeniem i ideałami. To śliczne czerwone stworzonko. W ogromnych akwariach w Boulogne można było łowić delikatnie rozgwiazdy w siatkę i przez moment oglądać z bliska ich delikatne ciałka. Dzieci, którym pozwolono na te niewinne łowy, były zachwycone.

Ale kretynem kompletnym jest ten, kto uwierzy w niewinność i słabość rozgwiazdy. To jeden z największych morskich drapieżników. Przemieszcza się tylko po to, by polować, zabijać i zżerać. Wydziela żrące kwasy, które przepalają muszle ślimaków, a same ślimaki zamieniają w kompot. A potem rozgwiazda te płynne ślimaki wsysa. Jest typowym konsumentem, bo nic innego nie robi, tylko konsumuje i wydala. Nie ma życia duchowego, bo nie ma mózgu.

Udało mi się ostatnio poznać pewną rozgwiazdę pod ludzką postacią. Udawała słabe kobiece stworzenie, ale wydzielała kwasy. Nie miała życia duchowego i oficjalnie to deklarowała.

Gdy spotkacie jakąś rozgwiazdę na swojej drodze, nie dajcie się nabrać. Choćby twierdziła, że zajmuje się zbawianiem świata, będzie miała wyłącznie zamiary konsumpcyjne.

poniedziałek, 18 października 2010

Czerwony potwór

Nie uwierzycie. Nowa torebka pożarła mi wszystkie dokumenty i klucz do mieszkania siostry, a potem jeszcze łyknęła e-papierosa. A przecież powinnam jej się strzec od samego początku, bo była w diabelskim czerwonym kolorze, a do tego w nieprzyzwoitym malinowym odcieniu. Oczywiście wszystko było na pewnego nieszczęsnego menela, któremu w tunelu pod dworcem zakupiłam na jego wyraźne życzenie dwa pączki z lukrem. Wyszło na to, że ukradł, choć dziwiło mnie niepomiernie, że nie tknął pieniędzy. W tym miejscu osobiście go przepraszam, bo - jak zostało powiedziane powyżej - winna była torebka.

Po tym nieszczęsnym wydarzeniu udałam się na pobliski posterunek policji, gdzie przyjął mnie policjant ze znękanym wyrazem twarzy, bo właśnie wyrwał ząb. Twierdził, że ma straszny kołowrót, choć echo moich kroków niosło się po pustych korytarzach. Nie będę się tu wdawać w opis dalszych perypetii z policją, w każdym razie udało mi się uzyskać stosowne zaświadczenie o zaginięciu dokumentów.

Brak e-papierosa mocno odbił się na moim zdrowiu psychicznym, więc wyszperałam zachowaną na ciężkie czasy paczkę mentolowych, a potem trzęsącymi rękami zaczęłam szukać zapalniczki. W szufladzie z kosmetykami natrafiłam na coś czarnego i podłużnego. Nie była to jednak zapalniczka, tylko zaginiony od trzech miesięcy modem do internetu. Zaginięcie dokumentów i e-papierosa nadal pozostawało tajemnicą.

Mimo głębokiego przekonania, że z tą torebką jest coś nie tak, nie dałam się opętać przesądom i wykonałam co należy, aby nikt nie hulał z moimi dokumentami po mieście i kupował na mój koszt sprzętu audiowizualnego i różnych innych głupot. Kiedy już się tak nachodziłam, natelefonowałam i nastałam w kolejkach, przyszło mi do głowy, aby jak najdokładniej obejrzeć w tej cholernej torebce kieszonkę na dokumenty. W środku wyglądała całkiem normalnie, ale z jednego boku - bardzo zmyślnie - nie została zaszyta. I tak też przez ów trudno zauważalny otwór wpadało wszystko, co do kieszonki trafiło, by spocząć spokojnie na dnie torebki pod podszewką, jak skarby na dnie morza. Torebka została przeceniona i czekała spokojnie na amatora, kusząc swoją czerwonością, by mogła prowadzić swój niecny proceder i pożerać najpierw małe przedmioty, a potem coraz większe i puchnąć, jak wielki morski potwór.

Złapałam tego czerwonego potwora i równym, solidnym ściegiem zaszyłam jego paszczę. Pytanie - co ja w nim zaszyłam?

poniedziałek, 4 października 2010

Prześcieradło z gumką

Udałam się do sklepu, żeby kupić prześcieradło. Jakiekolwiek, ostatecznie mogłoby być nawet w kratkę albo kwiatki. Byle byłby to zwykły kawałek materiału, który kładzie się na łóżko. Były tylko z gumką. Całe potworne półki prześcieradeł z gumką we wszystkich możliwych kolorach i rozmiarach. Zaczęło mi się mieszać w głowie od tych cholernych prześcieradeł, a tu jeszcze na każdym prześcieradle inny rozmiar, a ja - w swej naiwności - nie zmierzyłam łóżka przed wyjściem z domu. I nigdy zresztą nie zmierzę, bo mi się nie chce. Tak oto możliwość zakupu prześcieradła została mi odebrana, a ja w tym prześcieradłowym królestwie czułam się, jak zgłodniały król Midas, któremu kawałek chleba zamienił się pod palcami w złoto.

Nasz świat jest coraz głupszy i coraz bardziej skomplikowany. Składa się z instrukcji obsługi urządzeń, których nikt nie rozumie i wielostronicowych umów maczkiem, których też nikt nie rozumie, a poza tym nie ma zdrowia czytać. A także mnóstwa nikomu nie potrzebnych przedmiotów o naturze gadżetu. Ponieważ zasadą współczesnej gospodarki jest produkowanie coraz i coraz więcej, ten szalony kołowrót powoduje, że supermarkety duszą się od nikomu nie potrzebnych rzeczy, a głupcy, jak poławiacze pereł, szukają wśród prześcieradeł z gumką tego jednego upragnionego. A potem kupują za małe, bo nie zmierzyli łóżka.

Ciekawe, czy sami opamiętamy się w tym szaleństwie, czy też wybuch jakiejś supernovej zniszczy naszą cywilizację oraz - co za ulga! - wszystkie na świecie prześcieradła z gumką.

poniedziałek, 27 września 2010

Dzień bez człowieka

Wreszcie zostało to powiedziane wyraźnie słowami telewizyjnego redaktora: w Polsce ludzie przeszkadzają samochodom. Dotychczas nasi rodacy tylko podejrzewali, że są elementem zbytecznym na miejskich ulicach, choć samochody dawały im to wyraźnie do zrozumienia. A to parkowały na chodnikach, nie zostawiając miejsca dla przechodniów, a to rozjeżdżały ludzi na przystankach, a to wjeżdżały na nich całym rozpędem na przejściach dla pieszych. A naród głupi i ciemny, jak to u nas, za nic nie mógł pojąć aluzji. Teraz już wie, bo co powiedziane w telewizji, to święte. Szczególnie w telewizji wielko-koncernowo-medialnej, gdzie uczy się nas odpowiednich manier.

Tak oto Polska, dotąd zapóźniona i zapyziała, ma szanse zostać światową awangardą. Już nie dzień bez samochodu ogłaszać w ramach ekologicznych fanaberii, ale "dzień bez człowieka". Samochody, jak i inne urządzenia mechaniczne z pewnością byłyby zachwycone "dniem bez człowieka". W końcu przecież i tak kiedyś będą rządzić maszyny. W telewizji, jak się wydaje, już rządzą. Są to ulizane i uśmiechnięte cyborgi, które często plotą różne banialuki. No ale dziwić się nie ma czemu, bo to nadal egzemplarze próbne.

czwartek, 16 września 2010

W lesie będzie straszyć

W nocy porwały krzyż i zaniosły do leśnej kaplicy. Podobnież zrobiły to leśne środowiska animacyjne, powiązane z królikiem i kłapouchym. Królik udaje głupiego, a kłapouchy w ogóle nic nie mówi, bo - jak wiadomo - myśli wolno, a często też nie widzi związku między pytaniem a odpowiedzią. Leśne autorytety duchowe twierdzą zaś, że krzyż "nawiedził" leśną kaplicę, czego nikt nie rozumie. Być może chodzi o to, by kaplica i całe jej otoczenie było nawiedzone i nikt by się tam nie pętał. Kłapouchy mógłby wtedy spokojnie gapić się na drzewa, a królik bez przeszkód kopać nory.

Część leśnych środowisk uważa, że to wszystko mydlenie oczu, spowodowane zbliżającą się zimą. Zamieszanie jest na rękę królikowi, bo nie postarał się o odpowiednie zapasy kapusty oraz innych warzyw, jak również nie zarządził naprawy i ogacenia zimowych leży. Królik zresztą uważa, że niech każdy sobie gaci sam, bo taką ma ideologię. Kłapouchy popiera królika, chociaż nie wie, o co chodzi.

W każdym razie już zostało postanowione. Krzyż będzie wędrowny i ma nawiedzać coraz to inne miejsca. W lesie dotąd różnie bywało, a teraz będzie jeszcze straszyć. Część mieszkańców lasu uważa, że taka animacja jest do d... i domaga się: a) prawdziwych igrzysk, b)chleba.

piątek, 10 września 2010

Hodowanie krzyża

Ten krzyż, co tam stoi na Krakowskim Przedmieściu, i o który znów jest draka, polskie władze i Kościół, hodowały dzielnie przez ostatnie 20 lat.

Złożyły się na niego gadania o Polaku-katoliku, szczególne traktowanie polskiego Kościoła, który zadomowił się w życiu politycznym i bez udziału którego nie odbywa się żadna uroczystość państwowa, zawieszanie krzyży w neutralnej światopoglądowo - teoretycznie - przestrzeni, od szkół zaczynając, a na Sejmie kończąc. Szczególną rolę w hodowaniu krzyża na Krakowskim Przedmieściu należy przypisać konserwatywnym polskim hierarchom, których dewocja polskiego ludu szczególnie cieszyła, bo duszami głupich łatwiej zarządzać. A teraz oni wszyscy, czyli władze i hierarchowie, od krzyża na Krakowskim Przedmieściu odwracają się plecami i odgradzają lud barierkami. Wyhodowali dziecię niechciane, przesadnie patriotyczno-religijne i teraz kombinują, jak się go pozbyć. Do kościoła przenieść, do Smoleńska wywieźć - byle jak najdalej, byle z oczu. Postrzegam to, jako szczególny rodzaj podłości.

Grzebiąc w pudełku z pamiątkami, odnalazłam mały, czarny krzyżyk z orzełkiem. Takie krzyżyki, na wzór żałobnej biżuterii po powstaniu styczniowym, wykonywano w Polsce w czasie stanu wojennego. Krzyż od dawna wiązał się z polskim patriotyzmem, bo kościoły podczas zaborów były przystanią polskości. W jakiś sposób były też nią w czasach PRL. A romantyczny mesjanizm, gdzieś tam ciągle zapisany jest w narodowej podświadomości. Myślę, że ten rodzaj tradycji powinniśmy uszanować, bez względu na poglądy.

Krzyż jest też symbolem żałoby. Dlatego umieszcza go się na grobach czy w miejscach, gdzie zginęli ludzie. Polska pełna jest krzyży. Małe i większe stoją przy trasach samochodowych, przy torach. Czegoś takiego nie ogląda się raczej w żadnym innym europejskim kraju i musimy to przyjąć do wiadomości, pogodzić się i obdarzyć szacunkiem.

Żałoba, to zresztą nie jedyny symbol krzyża w polskiej obyczajowości. Stawiano je na rozstajnych drogach, by odgonić złe moce. To zresztą piękna metafora, która uczy, że tam, gdzie rozchodzą się drogi, najłatwiej usłuchać podszeptów zła. Grzesznicy stawiali je na znak pokuty i dotąd można jeszcze oglądać średniowieczne krzyże pokutne, a nawet takie z niedawnych lat.

W jakim więc celu to bardzo katolickie państwo, ci ośmieszający się politycy, którzy klęczą po kościołach z okazji różnych patriotycznych okoliczności, chcą usunąć właśnie ten krzyż? A jak się nie da, to przynajmniej ogrodzić skomplikowanym systemem barierek. Tak mi się wydaje, że z czystej głupoty. Tak czystej i nieskażonej, że moglibyśmy zrobić z niej towar eksportowy, opatentowany przez Unię Europejską, jak oscypki.

czwartek, 9 września 2010

Kolor purpury

Jesienią kolory są inne. Za mało promieni słonecznych dociera na ziemię, więc zdają się tylko dotykać powierzchni rzeczy, ślizgać się po niej, zaledwie ją lekko muskać.

O tej porze najpiękniejsza jest ciemna purpura. Promienie rozjaśniają tylko jej górną warstwę, tworząc jasnoczerwoną, świetlistą mgiełkę. A pod spodem jest niegłębiona czerń. Tajemnicza, niemal mistyczna.

Jesienią niemal można się kąpać w kolorze złotym. Promienie odbijają się od złotych powierzchni, tworzą iskry, pióropusze, kładą się na innych powierzchniach. Aż wszystko staje się ciepłe i złociste. A wtedy wystarczy zamknąć oczy i poczuć, jak światło wchodzi też w nas.

Sztuka medytacji nie jest cechą ani naszej kultury, ani naszych czasów. Japończyk, przygotowując się do rytuału picia herbaty, rozpoczynał medytację przy tak banalnej czynności, jak zamiatanie ścieżki do pawilonu herbacianego. Potem medytował ogród, poszukując kwiatu lub rośliny, która najbardziej wyrażałaby nastrój dnia i porę roku. Nie potrzebował bukietu. Wystarczyła choćby skromna gałązka purpurowego klonu. Wstawiona do specjalnej wnęki w pawilonie stawała się wyjątkowa, jak dzieło sztuki. Nosiła w sobie wszystkie wspaniałe klony, które czerwienią się jesienią. Cały kolor purpury.

W dzisiejszych czasach nie potrafimy się skupić, jesteśmy coraz bardziej rozchwiani. Potrzebujemy ciągłego ruchu, głośnych dźwięków, jaskrawych barw, coraz silniejszych bodźców. Jesteśmy coraz głupsi i coraz bardziej nieszczęśliwi. Nic nas nie obchodzą jakieś kolory purpury i japońskie medytacje. Mamy ochotę zastrzelić bliźniego. I czasami robimy to.

wtorek, 31 sierpnia 2010

Misiu wlazł na trybunę

Duży misiu o małym rozumku wlazł na trybunę i powiedział. No i w lesie od razu zrobiła się awantura. Jedni wychwalali tramwajarskie zasługi misia, a inni twierdzili, że są zażenowani wybrykiem misia, który sam na trybunę się zaprosił, nagadał, co popadnie i właściwie nie wiadomo odnośnie czego.

Jedno jest pewne, misiu taki bezinteresowny nie jest. Przed uroczystością misiu ściskał wylewnie i całował królika oraz jego krewnych i znajomych. Do królika tak się przyczepił, że jedno buzi mu nie wystarczyło, tylko domagał się więcej. Właśnie zaczynała się uroczystość, gdy misiu napadał pocałunkiem kolejnego krewnego królika, akurat bardzo ważnego. Gwizdy i różne tam takie popsuły więc misiowi zabawę o erotycznie dwuznacznym zresztą charakterze. Więc misiu się rozzłościł, wlazł i powiedział. Teraz wszyscy się zastanawiają, co misiu miał na myśli. A misiu chciał przecież tylko buzi i zabawy.

Wśród nieco przytomniejszych od misia istot trwają dyskusje, czy ze sławnych postulatów Solidarności spełniono w dzisiejszej Polsce jeden czy też aż dwa. Istoty przytomniejsze od misia widzą to, co gołym okiem każdy widzi - ogromne zbiednienie dużej części społeczeństwa, łamanie praw pracowniczych, pracę za marne grosze, głodne dzieci w szkole, rozerwanie więzów społecznych i chamstwo na każdym kroku, brak poszanowania ludzi ze strony władzy i brak jakiegokolwiek dialogu społecznego, społeczną frustrację i narastającą gorycz. A także głupotę mediów, które zdają się tego wszystkiego nie zauważać, żyjąc we własnym, wymyślonym świecie, który został stworzony na użytek różnych misiów o małym rozumku. Koncepcja społeczeństwa według Solidarności została zniszczona i pogrzebana.

Rocznice są również po to, by dokonywać takich rozliczeń, a nie tylko po to, by misie miały komu dać buzi.

czwartek, 12 sierpnia 2010

Prawdziwe wariactwo

Prawdziwe wariactwo. Prezydent Ciamciaramcia przemyka się ogrodami od tyłu do Pałacu Prezydenckiego, a od frontu tłumy, modlitwy, awantury i wszelkiego rodzaju cyrk. I tak dobrze, że prezydent nie robi tego w kobiecym przebraniu. Sekretne sprawowanie prezydenckiej władzy - prezydent nie tylko się przemyka, ale i nie pokazuje się ani nie zabiera głosu - udzieliło się reszcie władz, więc potajemnie sporządzono i powieszono na ścianie pałacu tablicę pamiątkową, na której nie wiadomo, co jest, bo z bliska w telewizji nie pokazują.

Prawdziwe wariactwo. Jedni się do krzyża przywiązują i ciągną go za sobą w religijnym uniesieniu, a inni prawdziwi Polacy-katolicy podskakują po pijaku i czynią wulgarne gesty, aby pokazać, gdzie mają symbole religijne. Najpierw miała być tablica upamiętniająca albo obelisk, a teraz, to już cały pomnik, co wiąże się z przeniesieniem nieszczęsnego księcia Poniatowskiego, który wskoczył wprawdzie do Elstery, ale pojedynczo. Mój znajomy mówi, że konia, to by można zostawić, ale nie będę kontynuować tego śliskiego tematu.

Prawdziwe wariactwo. Ciamciaramcia chyba do końca kadencji pozostanie w Belwederze, gdzie zażywa spokoju i cienia drzew, a w pałacu prezydenckim miałby nieustający Hyde-Park pod oknami. To dowodzi, że prezydent wszystkich Polaków nie chce widzieć, jak powstaje społeczeństwo obywatelskie na polską manierę, choć to zabawne i pouczające.

Prawdziwe wariactwo. Hierarchia kościelna też nieskora do publicznych wystąpień, może mając w podświadomości wieszanie hierarchów na latarniach w tymże samym miejscu. Jak by nie patrzył, dla Kościoła jest to miejsce trefne. Kościół z godnością woli milczeć i nie narażać się na niestosowny bunt wiernych. Kiedyś ten grzech zaniedbania wyjdzie Kościołowi, jak i Ciamciaramci bokiem.

Ja też ma swoje hasło: "Krzyż z Sejmu do kościoła!" Dopiero by się zaczęło prawdziwe wariactwo.

niedziela, 1 sierpnia 2010

Czerwone pantofelki

Gdy kobieta jest nieszczęśliwa, idzie kupić na pocieszenie nowego ciucha. Gdy kobieta jest bardzo nieszczęśliwa, idzie kupić nowe buty.

Chociaż buty to określenie strasznie pospolite, w żaden sposób nie oddające tego, co naprawdę chce kupić kobieta. Bo ona chce kupić pantofelki. Piękne pantofelki, które pozwolą jej lekkim, tanecznym krokiem przemierzać świat. Pantofelki, które będą przyciągać spojrzenia mężczyzn. Więc najlepiej niech będą czerwone.

Podobno buty są symbolem stąpania po ziemi, tego, co rzeczywiste i konkretne. Ale to nieprawda, oj, nieprawda. Gerda oddaje wodzie swoje czerwone pantofelki, najcenniejszą rzecz, jaką posiada, by ta zwróciła jej Kaja. Gerda oddaje wodzie przedmiot magiczny, a nie jakieś tam buty do chodzenia. Kopciuszek gubi na schodach pantofelek, a wraz z nim szczęśliwy los. Pantofelki Kopciuszka od początku są wyjątkowe, uszyte ze skórek popielic, podobnych do myszy malutkich stworzonek. Za czasów Ludwika XIV chodziły w takich niezwykle miękkich i delikatnych pantofelkach największe damy. W późniejszych wersjach bajki pantofelki Kopciuszka stają się szklane. A przez to jeszcze bardziej magiczne, oderwane od rzeczywistego świata. W szklanych pantofelkach udaje się poruszać tylko w bajkach, ale za to tak, jakby się płynęło tuż nad ziemią. Za to mężczyźni nie zawracają sobie specjalnie głowy swoimi butami. Chyba, że są to buty siedmiomilowe, czyli wczesny prototyp sportowego samochodu.

Mam dwie duże szuflady pełne butów, w mojej ocenie - nie za bardzo nadających się do chodzenia. Więc po jakiego diabła tyle nakupowałam? Oczywiście, żeby znaleźć te właściwe, magiczne. A czasy takie, że buty coraz bardziej toporne.

środa, 21 lipca 2010

Anioł w świecie równoległym

Dawid Deutsch należy do szalonych naukowców. Należy do tej nielicznej grupy fizyków, którzy wierzą w istnienie światów równoległych, choć określenie "światy równoległe" jest wielce nieprecyzyjne, bo one przylegają, czy nawet - na swój sposób - tkwią wewnątrz naszej rzeczywistości, tak jak my tkwimy wewnątrz ich rzeczywistości. Na dodatek tych światów jest nieprzebrana ilość. No i oczywiście są dla nas niewidzialne.

A sądzi się tak dlatego, że coś odchyla fotony światła, przepuszczane przez otwór w ekranie i padające na inny ekran. To coś ma takie same cechy, jak "nasze" światło, tyle tylko, że jest niewidzialne. To samo dotyczy zresztą elektronów, neutronów i jakichkolwiek innych cząstek subatomowych. Inni fizycy twierdzą, że światło i te cząstki interferują same ze sobą i stąd te zjawiska, co wydaje się jeszcze bardziej nieprawdopodobne, co teoria wielu światów. W każdym razie - jak dla mnie.

Według Deutscha światy równoległe wzajemnie na siebie oddziałują. Dlatego m.in. tak trudno jest przewidzieć precyzyjnie pogodę, bo jest ona wypadkową pogód w innych światach równoległych. W tych "najbliższych" światach równoległych występują nasze odpowiedniki, ale im "dalsze" światy, nasze "ja" coraz bardziej się od nas różnią, by całkiem zaniknąć. Bo dalsze światy są coraz mniej podobne do naszej rzeczywistości i już nie znajdzie się tam dla nas miejsca ani form życia podobnych do nam znanych.

Wygląda na to, że w tym szaleństwie nieprzeliczonej ilości światów wypróbowuje się wszystkie opcje ewolucji oraz wszelkich możliwych zdarzeń. W jednym świecie wychodzisz za mąż za największą miłość swojego życia, a w innym ten sam ukochany cię porzuca i zdradza z najbliższą przyjaciółką. Czy wtedy smutek porzucenia z innego świata oddziałuje na twoje małżeństwo, jak interferujące światło? W jednym świecie jesteś baletową primadonną, a w innym leżysz przykuta do łóżka po poważnym urazie kręgosłupa podczas nauki tańca. I czy tańczycie wtedy razem? A może masz skrzydła, jak Aniołowie, bo w innym świecie tak pokierowała tobą ewolucja i dlatego w tym świecie patrzysz z zazdrością na ptaki.

Tak czy inaczej Dawid Deutsch nie tylko na serio traktuje teorię wielu światów, ale ma zamiar praktycznie z niej skorzystać, budując komputer kwantowy, który będzie czerpał energię ze wszystkich światów równoległych. No i wtedy prawda wyjdzie na wierzch.

piątek, 16 lipca 2010

Tylko iluzja

W ten straszny upał na chodniku leżał umierający gołąb. Cały grzbiet miał wyskubany z piór. Prawdopodobnie zrobiły mu to inne gołębie. Może starały się go zadziobać, bo było w nim coś innego, obcego. Może właśnie była to choroba, która powodowała, że nie zachowywał się tak, jak inne gołębie.

Na kanale "Planet" jest cykliczny program o mało atrakcyjnym tytule "Gdzie jest prawda?". A jednak to wyjątkowy program, w którym stawiane są pytania fundamentalne dla człowieka myślącego - o istotę rzeczywistości. Występują w nim laureaci Nobla z różnych dziedzin, wybitni filozofowie, religioznawcy. I gdy tak popatrzyłam na tego zadziobanego gołębia, przypomniała mi się wypowiedź jednego z nich, pytanego o wiarę w Boga. Powiedział, że stracił ją na zawsze, gdy - przebywając w swoim domku gdzieś w leśnej głuszy - usłyszał rozdzierający jęk łani, zagryzanej przez jakiegoś drapieżnika.

Przyroda jest tak okrutna, jakby została stworzona przez demona. My ludzie elegancko nazywamy to łańcuchami pokarmowymi, co oznacza po prostu, że jedno stworzenie pożera drugie. Tylko rośliny, poetycko mówiąc, żywią się słońcem. Ale je też ktoś zżera, a co za tym idzie roślinożercy wcale nie są niewinni. Bo rośliny także nie chcą być zjadane. Dlatego niektóre wytworzyły trucizny czy kolce, a inne mają nawet systemy ostrzegania przed swoimi napastnikami. Tak jest w przypadku jednego z gatunków afrykańskiej akacji, która - gdy pojawią się żywiące się jej liśćmi żyrafy - zatruwa swoje liście i przekazuje sygnał innym drzewom tego gatunku, by zrobiły to samo.

Czy jakiś dobry Bóg mógł to wymyślić? Czy też szatan wmieszał się w jego dzieło i zakaził świat, jak sądzą niektóre ugrupowania ezoteryczne? A może całe nasze postrzeganie rzeczywistości i jej naukowe systematyzowanie jest tylko iluzją? Wiem, że nie nowa to myśl i występuje nie tylko w koncepcjach filozofów, ale w pierwotnych wierzeniach pradawnych ludów, chociażby Aborygenów.

Teoria kwantów wywróciła nasze dotychczasowe rozumienie rzeczywistości. Na poziomie subatomowym rzeczywistość istnieje o tyle, o ile jest postrzegana. Jeśli nie, jej byt jest tylko potencjalny. Elektrony potrafią być tak szalone, że ten sam elektron pojawia się równocześnie w dwóch różnych miejscach. Klasyczny model atomu odszedł do lamusa. Klasyczne rozumienie materii nie ma sensu. Materia jest tylko formą energii, czyli tak naprawdę - niczego. My i wszystko inne stanowimy więc pustkę.

Gdy każda forma w postaci człowieka czy ptaka jest tylko bardziej skondensowanym rodzajem energii, właściwie nie ma co płakać nad zadziobanym gołębiem, zagryzioną łanią czy zjedzoną rośliną. Energia jest wieczna. Chwilowo organizuje się, a potem dezorganizuje i tworzy inną formę. Pytanie tylko, czy na zawsze zostaje w niej zapisana pamięć każdego ptaka, drzewa czy człowieka. Jeśli tak, a są takie koncepcje, tym właśnie jest życie wieczne. Tym jest dusza wszystkiego, co żyje. A reszta - reszta, to iluzja.

niedziela, 11 lipca 2010

Rzeka Wierna

Gdy tak gorąco, gdy upał wygonił wszystkich ludzi z ulicy, mam ochotę wsiąść w rozklekotany autobus i dojechać tam, gdzie jeździłam prze całe dzieciństwo - nad rzekę Wierną. Ale też się boję. Boję się, że będzie całkiem inaczej. Boję się zderzenia z moim wspomnieniem. Niech więc rzeka Wierna pozostanie taka, jak ją pamiętam. Bo przecież i tak wszystko jest iluzją.

Jest wąska i kręta, obrośnięta gęstymi zaroślami, niektóre drzewa schylają się nad nią nisko, a nawet wpadają do wody, tworząc tamy. W tych miejscach powstają głębsze dołki, w których woda jest przeźroczysta, a piasek żółty. I fajnie jest się w nich kąpać. Gdy przyjechaliśmy po raz pierwszy nad Wierną, była tak dzika i odległa od ludzkich siedzib, że ciekawskie małe rybki podpływały i próbowały skubać zanurzone w wodzie nogi.

Rozkładaliśmy się przy starym, zrujnowanym młynie. Woda spływająca z grobli tworzyła wodospad. Poniżej niego była ciemna i lekko spieniona, dobra do pływania. Przy brzegu zanurzaliśmy w wodzie butelki z kompotem, sałatki z pomidorów i ogórków w słoikach i co tam kto jeszcze przywiózł i wymagało chłodzenia. A woda pachniała i szumiała. Wabiła chłodem. Słychać było koniki polne i gdzieś daleko na łące derkacza.

Czasami rozbijaliśmy się tutaj z namiotem. Wieczorem, gdy świecił księżyc, stary młynarz wychodził z domu i łaził po polach. Skarżył się, że jelenie wyjadają mu ziemniaki. A my paliliśmy ognisko i szukaliśmy wzrokiem w mroku nocy jelenich rogów.

sobota, 3 lipca 2010

Lawendowa chusteczka

Będzie o filmach. Poniekąd to bez sensu, biorąc pod uwagę ten cały śmieć, ten ściek poronionych i prymitywnych pomysłów, któremu towarzyszy potworny makijaż amerykańskich aktorek i gładkie buźki ich partnerów. Nie wiem, kogo się teraz wynajmuje do pisania scenariuszy w rodzaju "Pająki atakują", ale domyślam się, że jakiś strasznych półgłówków. Dlaczego półgłówki mają teraz dobrze? Bo ludzie to lubią, tak jak różowe misie i wszelki inny kicz. Dlaczego ludzie to lubią? Oto niezgłębiona tajemnica doby współczesnej. Spuśćmy jednak zasłonę miłosierdzia nad tymi, co to lubią.

Filmy, prawdziwe filmy, prowadzi słowo, muzyka albo kolor. Rzadko wszystkie trzy, bo to niemożliwe. Kiedyś pisano doskonałe scenariusze, bo nie zabierali się za nie idioci, tylko znani pisarze. Dlatego stare filmy prowadzi słowo, trzyma je w ryzach dialogu i celnych ripost, ale muzyka często bywa w nich denerwująca, jak impreza za ścianą u sąsiada.

Rolę muzyki zrozumiano dopiero później i w niektórych filmach przypomina ocean, który niesie film, jak okręt. Takie filmy często są szare, pada w nich deszcz albo panuje zmrok, kolor wsiąka w krajobraz, tylko muzyka płynie w nich niezmiennie urokliwa, jak dźwięk fletu z bajki o pewnym chłopcu, który wyprowadził z miasteczka szczury. Czasami muzyka towarzyszy poszczególnym postaciom, jest ich znakiem szczególnym, ich twarzą i głębią.

Czasami jest to kolor. Nikt nie zna się na nim lepiej od Azjatów. Ich filmowe krajobrazy bywają czyste, jak kryształ, ulotne i zmienne, jak przemijający czas. A słowa rzadkie, bo słów się tutaj nie trwoni. Są zbyt ważne. Znam tylko jeden amerykański film, którego autor zrozumiał kolor. Mniejsza o tytuł, nie o to chodzi. W jednej ze scen grupa kobiet w czerwonych sukniach przechadza się wśród purpurowych, jesiennych klonów. Przed chwilą siedziały przy herbacie i nagadały beznadziejnych głupstw. Ale ten kolor, tak głęboki i tak królewski, wyrywa je z banalności i zmienia w boskie istoty. A znakiem cierpienia jest zwiewna chusteczka w kolorze lawendy...

poniedziałek, 28 czerwca 2010

Ziggurat czyli wychodek

Fantazja architektoniczna raczej nie dopisuje w moim mieście, ale są wyjątki. Należą do nich toalety miejskie. Wcześniej były zwyczajne. Takie tam sobie ponure obiekty z czerwonej cegły, o wątpliwej higienie, stojące na brzegach skwerków czy parku miejskiego. Ich podstawowym walorem było to, że stały w krzakach, dzięki czemu nie rzucały się specjalnie w oczy. Normalny człowiek tam raczej nie chodził, chyba że wyjątkowo przyciśnięty potrzebą. Głównie chodzili bywalcy, jak sądzę, okoliczni pijacy, zaprzyjaźnieni z babcią klozetową. Być może nawet kwitło tam nawet życie towarzyskie, którego szczegółów wolę się nie domyślać. Co tu dużo mówić, toalety miejskie miały swój charakter, tworzyły rodzaj subkultury i spokojnie mogło tak pozostać.

Ale nie, bo w spokojne bytowanie miejskich toalet wtrącili się architekci. Toaletę na brzegu parku wyburzono, przeniesiono gdzieś w głąb, w mrok wysokich drzew i teraz wchodzi się do niej przez drzwi w murze. Ale kto normalny będzie chciał wchodzić przez drzwi w murze? Nawet pijak i fantasta zastanowi się pięć razy. Nie każdy chce przeżywać klimaty z powieści gotyckiej, gdy ma zwykłą potrzebę fizjologiczną.

Kolejna toaleta, tym razem na skwerku, wystawała sobie trochę nad powierzchnię placyku i w zasadzie nikomu nie wadziła, można było ją tylko bardziej obsadzić czymś zielonym, a nawet dorzucić kwiecia. Niestety, wzięto się za remont skwerku, a architekci poszli tym razem na całość. Notariusz z naprzeciwka, jak również właściciel sklepu ze zdrową żywnością zaczęli nerwowo spoglądać na coś coraz większego, kolistego i zawijanego, jak muszla ślimaka. Przysięgam, że nie ponosi mnie fantazja, ale na placyku wybudowano babiloński ziggurat, co tu dużo mówić, Wieżę Babel i to ma być właśnie nasz miejski wychodek. I teraz zwykłe siusianie będzie się kojarzyć ze zbeszczeszczeniem obiektu biblijnego.

wtorek, 22 czerwca 2010

Gorzki zapach krzewów

Smaki z zapachy tworzą literaturę. Pewien Francuz, który dotąd prowadził lekkomyślny tryb życia, głównie bywając w sferach arystokratycznych z kamelią w butonierce (bo nie pachniała, a on miał straszną alergię), spożył magdalenkę zamoczoną w herbacie, skutkiem czego napisał kilkutomowe dzieło, czarujące i przygnębiające, zamotane, subtelne i zmysłowe. Opisowi jednej frazy muzycznej potrafił poświęcić kilka stron, a jego analiza miłosnego zauroczenia nie ma równych w literaturze. Zamiana bywalca salonów na pisarza miała wysoką cenę. Zamknął się w sypialni, kazał zamknąć i zasłonić okna (alergia, oczywiście!), wlazł do łóżka, wdział na siebie kilka swetrów, bo było mu zimno i tak pisał, podparty kilkoma poduszkami. Z tego pokoju już nie wyszedł do śmierci, jak też nikogo nie przyjmował. Raz tylko zachciało mu się posłuchać muzyki, więc sprowadził zespół filharmoniczny do domu.

Dlaczego ja akurat o tym? Po pierwsze dlatego, że mój znajomy, który czasami zagląda do tego bloga, nabrał niesłusznego przekonania, że czytam tylko "Harrego Pottera". Co jest prawdą częściową. A także z powodu zapachu. Gorzkiego zapachu kwitnących na biało krzewów, szczególnie intensywnego podczas niedawnego deszczu, gdy zmierzałam w stronę domu. Przypomniał mi się wtedy mój dziadek, który zabrał mnie, kilkuletnią wówczas dziewczynkę, na spacer. Dziadek twierdził wówczas, że mu uciekłam, a ja - że dziadek się zgubił. W każdym razie każde z nas wróciło osobno do domu, a dziadek o mało nie dostał zawału serca. Wokół domu babci rosły te gorzko pachnące krzewy, a ich zapach na zawsze zapisał mi w pamięci historię przygody z dziadkiem. To nie to samo, co efekt magdalenki, oj nie! Taka sobie malutka impresyjka, na moją miarę.

sobota, 19 czerwca 2010

Wujcio łże, ile wlezie

Postaram się spokojnie, choć źle to wróży, gdy kandydat na prezydenta łże, jak z nut. Już się nagadał głupot, że wychodzimy z NATO, a w Unii Europejskiej już byliśmy. Taki miły misiu, pomylił się i cóż to takiego? - najpewniej myślą jego zwolennicy. A gdyby, jako prezydent, wciąż mylił się na forum międzynarodowym, bo nie potrafi się skoncentrować w czasie publicznych wystąpień? Czy międzynarodowa opinia publiczna wzięłaby go za miłego misia, czy też zwykłego kretyna, który w polityce znalazł się przez przypadek i nie wiadomo, co tam nadal robi?

Jednak dla nas Polaków, jeszcze gorsze jest to, że łże. Poczciwy misiu reprezentuje bowiem ultraliberalną partię, której celem jest sprywatyzowanie wszystkiego, co jeszcze pozostaje w rękach państwa. I oczywiście służby zdrowia na pierwszym miejscu. Partia misia już robiła takie podchody, na szczęście na razie zablokowane. A misiu łże i nawet do sądu poszedł, że nie chce prywatyzować, tylko komercjalizować. Jaka jest różnica? Według definicji słownikowych, komercjalizacja, to pierwszy krok do prywatyzacji.

Ale prawda jest jeszcze gorsza. Poczciwy misiu chce, aby służba zdrowia ze swoimi wszystkimi długami i potwornym bałaganem przeszła w ręce samorządów lokalnych. A samorządy lokalne najpierw zaczną wyrywać włosy z głowy, a potem szybko prywatyzować, co się da, a resztę - zbyt dziadowską i zadłużoną - likwidować. Nie wiadomo więc, co się z tej służby zdrowia ostanie. Jednak najważniejsze, żeby zadziałała niewidzialna ręka rynku, która podobno tyle dobrego Polakom przyniosła (patrz zlikwidowane zakłady pracy, ze stoczniami włącznie). To ma misiu właśnie na myśli.

Dobrych kilka lat temu tak zrobiono z kolejami regionalnymi, które przeszły pod zarząd Urzędów Marszałkowskich. Zlikwidowano wówczas tysiące regionalnych połączeń (bo nie rentowne) i likwidowane są co roku kolejne. I tak też będzie ze służbą zdrowia. Kiedy jest się poczciwym misiem, to tak głupio mówić, że na ludzkich chorobach ktoś powinien zarabiać, a dobro "szarych" obywateli nie jest znów takie ważne. Więc misiu łże, ile wlezie. Mieliśmy już różnych prezydentów, teraz zapowiada się bezczelny kłamca, udający wujcia z wąsem, ale z dubeltówką za pazuchą.

poniedziałek, 14 czerwca 2010

Księżniczka Zosia

Moja koleżanka szkolna Zosia była prawdziwą księżniczką. Byłam wtedy za mała i za głupia, żeby zrozumieć, na czym to polega i zresztą dotąd nie wiem. Dla mnie Zosia była normalną dziewczynką o jasnych włosach, niebieskich oczach i charakterystycznie zaokrąglonym nosie. Według mnie z tamtych czasów Zosia była całkiem przeciętna, a nawet pozbawiona wdzięku. Było to jednak zdanie całkowicie odosobnione. To ona zagrała księżniczkę w naszym szkolnym przedstawieniu, to ona czytała całej klasie bajki, bo miała ładny głos i dobrą dykcję, to ona była najlepsza była z matematyki i z polskiego. Te kwestie były dla mnie jeszcze jakoś zrozumiałe, ale nie sprawa chłopców.

W szkole podstawowej wszyscy chłopcy szaleli za Zosią, a ja kompletnie nie mogłam pojąć, o co im chodzi, bo byłam nieco opóźniona w rozwoju. Pewne zainteresowanie budziła też Kasia, jednak słusznie, bo potem została właścicielką sieci burdeli. O Zosi w żaden sposób nie dało się snuć podobnych przypuszczeń. A mimo to, gdy wracałyśmy ze szkoły, za Zosią biegały tabuny gówniarzy, popisujące się w najbardziej absurdalny sposób, łącznie z łażeniem po drzewach i śpiewaniem głupich piosenek z aluzjami seksualnymi. Potem zaczęli jej nosić teczkę, a ja gdzieś pomykałam z tyłu, jako osoba zbyteczna i wyłączona z towarzystwa. Niektórzy kochali się w niej na zabój aż do matury. A jednym z nich był Bartek.

Otóż kilka lat temu Bartek bardzo się przyłożył i zorganizował spotkanie klasowe. Bardzo chciał spotkać po latach Zosię, która wyjechała do innego miasta. Ubrany w garnitur stał przy bramie (spotkanie odbywało się w leśnej kawiarni) i witał wszystkich, wypatrując Zosi. Nie przyszła, chociaż zapowiadała. Gdy już wszyscy usiedliśmy, komuś przypomniało się, że jakaś stara kobieta chodziła po lesie, najwyraźniej kogoś szukając. Ktoś pobiegł i przyprowadził Zosię. Staruszkę. Wszyscy się postarzeliśmy, przybyło nam zmarszczek i siwych włosów, ale nie wyglądaliśmy, jak staruszkowie. Zosia, tak. Chudziutka buzia, obwisła skóra, rzadkie włosy zebrane w szary koczek. Miała zduszony głos, który z trudem przechodził jej przez gardło. Jak to się stało? Jak i kiedy zgasł czar księżniczki (dla mnie niewidoczny, bo długo byłam opóźniona w rozwoju)? Czy wcześniej chłopcy z naszej klasy trwali w jakimś zbiorowym opętaniu? A może Zosia miała jakiś zaczarowany przedmiot, dzięki któremu stawała się piękna, jak to w bajkach bywa? Różę albo pierścień? A jednak, dzięki tym niespodziewanym metamorfozom, Zosia jak nigdy zasłużyła na tytuł księżniczki.

czwartek, 10 czerwca 2010

Wyborcze drzewa

No więc wygląda to tak: jeden z kandydatów na prezydenta wskazał na mocarny dąb ("a dąb, choć miejscy przeschni, choć na nim list płowy, przeto stoi potężnie, bo ma korzeń zdrowy" - cytuję z pamięci, więc pomyłki nie wykluczone)i był to najpewniej Dąb Bartek, z obwodu i układu gałęzi sądząc. Ta mocarność i długoletniość ogromnego drzewa miała być symboliczna, no i dobra.

Ale nie dość na tym, drugi kandydat coś niewyraźnie opowiadał o czereśni, z której owoc jego tatuś zrywał i omal nie popłakaliśmy się do łez. A że przez całe lata strzelał do sarenek, zajączków i innych sympatycznych zwierzątek, to się nie przyznał. Poza tym dykcja fatalna, jakieś mamrotanie, pozbawione naturalnej melodyki języka. Ale niech będzie, dobra.

Drzewa - czereśnie, dęby, jabłonki, sosny, to jest bardzo miłe skojarzenie i osobiście bardzo kocham drzewa, ale opowieści o nich bardziej przystoją leśnikom i sadownikom, niż kandydatom na prezydenta w dość dużym europejskim kraju. My byśmy tak bardziej posłuchali bez przyrodniczych skojarzeń na temat kryzysu ekonomicznego, deficytu, prywatyzacji, ze szczególnym uwzględnieniem służby zdrowia, polityki zagranicznej itp, itd. My nie tacy głupi, oj nie! A tak pozostaje nam przy wrzucaniu kartki do urny kierowanie się miłością do wąsów kandydata albo wręcz przeciwnie. Może nawet dobrze trafimy. Ale jeśli to tak ma być, to proponuję zaliczyć polskie wybory do kategorii gier losowych.

wtorek, 8 czerwca 2010

Plama

To było tak. Po zjedzeniu obiadu na pewnym zjeździe okropnie rozbolał mnie żołądek. Tak okropnie, że pogotowie odwiozło mnie do jednego z warszawskich szpitali, gdzie wylądowałam na izbie przyjęć. I jeszcze rozpętała się straszna burza.

My, chorzy, siedzieliśmy w jednej ciasnej salce, a nasze rodziny w drugiej, do której były wprawdzie drzwi, ale od strony rodzin brakowało klamki. Po prawej od wejścia była sala "reuscytacyjna", zwana dawniej reanimacyjną. Reuscytacja wydaje się mocno podejrzana, bo kojarzy się ze zmartwychwstaniem, a taki przypadek odnotowano tylko raz, około dwa tysiące temu w Jerozolimie. Przywożono więc jakichś nieszczęśników, przykrytych złotą folią, żeby ich reuscytować, chyba nie zawsze ze skutkiem. Miła starsza pani obok mnie mówiła, że nie może na to patrzeć i trochę popłakiwała.

A tymczasem deszcz lał się potokami i bębnił o dach. Przy drzwiach wejściowych utworzyła się kałuża, która budziła ogromne zainteresowanie pielęgniarek. Klap, klap podbiegała, powiedzmy, pani Zosia i wyrażała swoje ogromne zaniepokojenie mokrą plamą. Dla nas nie miała nawet przelotnego spojrzenia.

Na trzech leżankach umieszczono ciężej chorych. "Jezu, Jezu - jęczała staruteńka kobieta. - Poco te dzieci mnie tutaj przywiozły? Jezu, Jezu!"
- Niech się pani uspokoi, bo straszy pani innych chorych - napomniała ją surowo recepcjonistka.
- A wziąć ją, posadzić na krzesło i przywiązać paskami, to się uspokoi - radził leżący obok starszy mężczyzna.

A deszcz nadal padał. Pani Zosia, po licznych inspekcjach koleżanek, zakryła mokrą plamę kawałkami ligniny i wyglądało to obrzydliwe. Zaś nam się wydawało, że płyniemy statkiem szaleńców na wzburzonych falach.

niedziela, 6 czerwca 2010

Schodki zagubionych dusz

Spotkałam ją na schodkach katedralnego wzgórza. Nie tylko ją. Tu, gdzie schodki zaczynają lekko opadać w stronę miasta, spotykam zagubione dusze. One, zdaje się, od pierwszego rzutu oka widzą, że można mnie zatrzymać i jeszcze naopowiadać.

Schodziłam więc sobie lekkim krokiem po tych schodkach, a słońce było piękne, gdy zatrzymał mnie głos kolejnej zagubionej duszy. Dusza, rodzaju męskiego, wyglądała łagodnie, miała niebieskie oczy, jakieś łuszczące się blizny na twarzy, kulę, plecak, a na nim rzuconą czarną skórzaną kurtkę. Ja sobie stanęłam obok, a dusza opowiedziała mi o sobie: o wyjeździe z ojcem do Australii, pracy w Holandii, nieodpowiedzialnym porzuceniu rodziny i niedawnym wypadku. A przede wszystkim o swojej bezdomności, a jeszcze bardziej o ludziach, którzy bezdomnych traktują gorzej od psów. O policjancie, który obudził duszę, gdy spała na klatce schodowej, kopnięciem swojego policyjnego buta, na który wszyscy płacimy podatki. O pewnym starszym panu, który za to samo obiecał duszy, że ją podpali. O obelgach. I o tym, że w schronisku dla bezdomnych trzeba o miejsce walczyć piąchą, a dusza przecież niepełnosprawna.

- Tak mi brakuje rozmowy - powiedziała dusza. - Chodzę gdzieś po obrzeżach, żeby nie spotkać tych, co piją. Nie chcę się z nimi zadawać. Ale tak chciałbym z kimś normalnie porozmawiać...

Dusza nosiła ze sobą w plecaku książkę, w której dzieci opowiadają swoje wizje końca świata i dusza, zaznawszy tyle ludzkiej podłości, sądziła, że kres ten już się rozpoczął, a zło zapanowało nad światem. Dusza, nie mogąc się sama bronić, stworzyła w swojej wyobraźni drugie ja, Groga. Anioła Zemsty. Strzeżcie się aniołów zemsty zagubionych dusz.

wtorek, 25 maja 2010

Kapelusze

Moja koleżanka ze studiów, powiedzmy, że ma na imię Grażyna, niczym szczególnym się nie odznaczała. Nosiła jakieś szaro-bure ciuchy, a na dobitkę długi warkocz, zapleciony z tyłu głowy. I to w czasach, gdy nikt warkoczy nie zaplatał, a nosiło się włosy rozpuszczone, najlepiej po pas. Nie brała udziału w studenckich imprezach, nie była bohaterką żadnego skandalu damsko-męskiego, w ogóle jakiegokolwiek skandalu. Obawiam się, że moja koleżanka Grażyna nigdy nie poszła na całość, a mętne wody wszelkiego szaleństwa były jej całkowicie obce.

Spotkałam ją po latach przy stoisku z pierogami. Ledwie ją poznałam, ponieważ miała na głowie rodzaj ogromnego zielonego grzyba. Był to kapelusz. Myślałam, że to tylko jednorazowy wybryk, dopóki kilka miesięcy później nie ujrzałam jej przy kiosku z gazetami w słomkowym kapeluszu, którego rondo otaczał wieniec sztucznych, czerwonych róż. W karnawale zaś ustroiła się w czarną perukę i opowiadała, że w sylwestrową noc tańczyła na stole. Zrobiła się też okropnie romansowa.

Minęło trochę czasu, zanim spotkałam ją ponownie. Ubrana była zwyczajnie, jak to Grażyna sprzed lat. Ani śladu kapelusza. "A gdzie twoje kapelusze?" - zapytałam. "Już nie noszę - odpowiedziała. - To nie jest miasto do noszenia kapeluszy. Czasami tylko w staję w domu przed lustrem i zakładam je wszystkie po kolei".

Zrobiło mi się jej żal. Miała rację. To nie jest miasto do noszenia kapeluszy.

czwartek, 20 maja 2010

Święci na niepogodę

Sprawy zaczynają wyglądać ostatecznie. Arcybiskup Dziwisz kazał wystawić na wieży Kaplicy Zygmuntowskiej relikwie Świętego Stanisława, czyli czaszkę onegoż kunsztownie oprawioną przez Marcina Marcińca. Relikwia ma odstraszyć powódź, choć trzeba było to zrobić nieco wcześniej, bo szkody w Krakowie już zostały wyrządzone. Chyba, że podziała chociaż na Warszawę, bo w Sandomierzu też już całkiem przerąbane.

Jednak, jak wiadomo, na powódź najlepszy jest Święty Nepomucen, który doskonale zna się na rzeczy, bo sam zginął śmiercią tragiczną przez utopienie. Dlatego figury Świętego Nepomucena najlepiej stawiać nad rzekami i jeziorami, a szczególnie tam, gdzie zalewa. A jak są, to już nie ruszać i nie kombinować. Na przykład w moim uroczym mieście są dwie figury Św. Nepomucena i obydwie ukradzione. Jedna została ukradziona ze sto lat temu z klasztoru cysterskiego i postawiona w parku. Zakonnicy trochę się złościli, ale w końcu machnęli ręką. Figura całkiem niepotrzebnie stoi nad stawem, który od momentu swego poczęcia nigdy nie wylał, bo to zwykła sadzawa z fontanną, zasrana przez kaczki. I tak się marnuje dobrego świętego, który gdzie indziej mógłby coś zdziałać. A drugiego Świętego Nepomucena ukradł całkiem niedawno nie wiadomo kto (choć mam pewne przypuszczenia) i postawił przed seminarium duchownym, sadząc wokół kwiecie. No i poco? Tu też nigdy nie zalało, ą święty miałby kupę roboty gdzie indziej.

I nie ma się z czego śmiać. Mnie onegdaj pomógł Święty Szymon, specjalista od leczenia. Jak tylko dotknęłam jego relikwii, umieszczonych w kościele za szybką, od razu złamał mi się ząb. Musiałam iść do dentysty, a ten już mnie wypuścił ze swoich szponów, dopóki nie wyleczył mi wszystkiego, co jego zdaniem było do wyleczenia. Kosztowało mnie to 3,5 tysiąca złotych i upatruję w tym pewną złośliwość ze strony Świętego Szymona, ale mi się należało. A pewna moja znajoma, chociaż bardzo pobożna, nawet wody ze świętej studni nie chciała pić, bo twierdziła, że brudna. Ludzie małej wiary!

wtorek, 18 maja 2010

Rozważania na temat języka cz. II

To była prawdziwa klęska. Tym razem nie żywiołowa, ale językowa, a wydarzyła się podczas konferencji prasowej przedstawicieli Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej. Od przedstawicieli takiej instytucji(spuśćmy zasłonę miłosierdzia na ich nazwiska i funkcje) raczej nie wymaga się, by snuli publiczne rozważania na tematy filozoficzne, socjologiczne czy literackie. Mają mówić o pogodzie i wodzie, na czym się podobnież znają. Jednak już na samym początku okazało się, że na ten temat więcej ma do powiedzenia pierwsza lepsza telewizyjna pogodynka. Oni bowiem tak ważyli opinie skądinąd banalne, jakby dotyczyły odkryć na miarę światową, z zakresu hydrologii, oczywiście. Nie o to jednak chodzi, chodzi o język.

Otóż wydawało się, że mowa z trudnością przedziera im się przez gardła, zatyka ich i dusi. Jakby komunikacja za pomocą języka była dla nich rzadkim i wyjątkowym przeżyciem. Czy oni tam w tym Instytucie Meteo w ogóle nie rozmawiają? Porozumiewają się jakimś systemem znaków, więc ciężko im przestawić się na słowną ekspresję? Sądząc po ilości błędów językowych, jakie popełnili - coś musi być na rzeczy. Jedna z pań na przykład udowodniła, że wywodzi się z tzw. pasa beznosówkowego. To takie miejsce w Polsce, gdzie ludzie nie wymawiają "ą". Mówiła więc: "tako wypełniono zlewnie", co w języku polskim powinno brzmieć "taką wypełnioną zlewnię". Dzielnie sekundował jej kolega, który opowiadał o naradzie w "Zawichościu", co jest jego szczególnym wkładem w odmianę nazwy Zawichost.

A teraz najgorsze - wszyscy oni mieli wyższe wykształcenie. Kiedyś to zobowiązywało. Teraz w ogóle.

poniedziałek, 17 maja 2010

Moc boga piorunów

Popadało ze trzy dni (nawet niezbyt ulewnie) i oto mamy już klęskę żywiołową. Powylewały jakieś rzeczki, o których nikt nigdy wcześniej nie słyszał, niewinne potoczki, niemal strumienie. Pozalewały wsie, miasteczka, a teraz woda zaczyna zabierać się za większe miasta. Dlaczego? Jak to się stało? Fachowcy na pewno by to bardzo mądrze wyjaśnili, ale akurat opinia fachowców kompletnie mnie nie obchodzi. Mogli się mądrzyć przed powodzią, może byłby z tego jakiś pożytek.

W ciągu ostatnich wieków ludzie nadmiernie się rozmnożyli i zaczęli osiedlać gdzie popadnie. Tym łatwiej to poszło, że ktoś na sprzedaży tych felernych terenów zarabiał.Żaden tak zwany człowiek pierwotny nie postawiłby szałasu, a tym bardziej lepianki w miejscu, gdzie wylewa woda. Był na to o wiele za mądry i pilnie obserwował przyrodę. A przecież bliskość wody (bezpieczna oczywiście) zawsze ludziom była na rękę, bo napić się czasami trzeba, wykąpać letnią porą i łatwiej obronić przed nieprzyjaciółmi. W późniejszych czasach ludziom też nie brakowało rozsądku. Dowodzi tego m.in. usytuowanie starych kościołów lub innych zabytkowych budowli. W czasie ostatniej wielkiej powodzi, to one najmniej albo wcale nie ucierpiały.

Przyroda jest potężna i niech tak już pozostanie. Popioły wulkaniczne poważnie zakłócą pogodę, nie mówiąc o komunikacji powietrznej, a za pazerność przy wydobywaniu ropy naftowej (Zatoka Meksykańska!)natura odpłaci wielką klęską. Natura jest tak potężna, że może zmieść na Ziemi całe życie i zacząć je budować od nowa, co zresztą już nieraz się zdarzyło. I bezmierna jest arogancja współczesnego człowieka, który jeszcze nie pojął, że żyje w czasach zagłady. Niech będą błogosławieni ci, którzy wielbili boga piorunów i wszystkie bóstwa wodne i leśne.

niedziela, 9 maja 2010

Rozważania o naturze języka

Ileż to liczy sobie szanowny pan wiosen? - pytano uprzejmie jakiegoś jegomościa, powiedzmy, sto lat temu. Bo wówczas życie człowieka liczono na wiosny, na czas zakwitania bzów,jaśminów czy głogów. Czy kiedykolwiek zauważyliście, jak one wszystkie krótko kwitną? Nagle są, wydaje się, że wypełniają cały krajobraz, a po dwóch, trzech dniach zostają wchłonięte przez czas.

Pytanie o wiosny życia zawiera w sobie mądrość, która mówi o urodzie, a zarazem nietrwałości bytu. Teraz, mierząc nasz żywot na lata, wątpimy w jedno i drugie. Lato jest solidne, trwa o wiele dłużej i nie ma w sobie fenomenu piękna, które umrze zaraz jutro i dlatego jest tak intensywnie przeżywane. Lato jest przyjemne, ale pospolite, bez wzlotów i upadków, jak brzęczenie rozleniwionej muchy na szybie. Takie jest więc teraz nasze życie, już nie chwila wiosennej burzy, ale nudna tygodniowa ulewa.

Język bowiem oddaje wszystko to, co się z nami dzieje. Jest bujny i poetycki albo prymitywny i prostacki. Im starszy, tym bardziej symboliczny i magiczny, im młodszy, tym bardziej precyzyjny i zimny. Język umiera szybciej, niż moglibyśmy się tego spodziewać.

czwartek, 6 maja 2010

Dytyramb na cześć polskiej kolei

Polskie koleje od lat dostarczają wyjątkowych wrażeń. Sądzę, że pod kątem wrażeń może je tylko przebić trzecia klasa kolei transsyberyjskiej, podróżowanie po Indiach oraz niektórych krajach afrykańskich.

Pióro me nie jest w stanie opisać dostatecznie barwnie polskich pociągów. Wspomnę jednak o brudzie, który czarnymi smugami wżarł się w ściany przedziałów i jest nie do odmycia. Oknach, które się nie chcą otworzyć albo zamknąć. Ogrzewaniu pod siedzeniami, skutkiem czego albo siedzi się jak na rozpalonym piecu albo okropnie marznie (bo przeważnie nie działa). Dziwacznych pokrętłach pod sufitem, które przypominają jakieś urządzenia na statkach komicznych w filmach radzieckich science-fiction z lat 50. minionego wieku. Do czegokolwiek by te urządzenia nie służyły, to i tak nie działają. Dorzucę jeszcze gustowne obicia siedzeń oraz poobrywane firanki z wzorkiem pkp.

Myślę, że osobny akapit należało by poświęcić toaletom w pociągach. Określenie toaleta jest w tym przypadku przesadne i całkowicie nieadekwatne. W rzeczywistości jest to ciasna kanciapa, w której rzuca na wszystkie strony - od blaszanej umywalki do blaszanego czegoś, z czego nieczystości spływają prosto na tory. Człowiek ma szczęście, gdy to drugie coś nie jest zapaskudzone. Dodam, że to drugie coś po naciśnięciu dolnego pedału chwilę się namyśla, a potem wydaje z siebie potworny dźwięk zasysania. Papier toaletowy tu nie występuje, bo w PKP jest nadal towarem reglamentowanym, jak w PRL.

Szczególnym przypadkiem są pociągi udające się za granicę, na przykład do Wiednia czy Amsterdamu. Nie są to właściwie pociągi, ale stanowiące osobne byty wagony, które się po nocy przestawia, odczepia i doczepia. Nic dziwnego, że wagony raz to się gubią, raz to jadą gdzie indziej i nigdy nie wiadomo, gdzie człowiek wyląduje - w Wiedniu, w Budziejowicach czy nad Jeziorem Genewskim, choć planował coś całkiem innego. Czasami można nawet wylądować w czyimś brudnym łóżku, zwanym przez kolej wagonem sypialnym.

Teraz jest jeszcze weselej, bo się okazało, że dwie firmy nie zapłaciły PKP za przywilej używania torów i PKP postawiło tu i tam blokady, żeby pociągi nie mogły jeździć. Wynika to stąd, że PKP nie ma zamiaru zawracać sobie głowy pasażerami, na których i tak już od większego czasu nie zwraca uwagi. PKP wychodzi bowiem z założenia, że kolej jest nie po to, aby nią jeździć, ale po to, żeby dawać zatrudnienie (głównie dyrekcji i kierownictwu licznych i rozbudowanych spółek). Ministerstwo Infrastruktury podziela stanowisko PKP i milcząco daje mu przyzwolenie. Ministerstwo Infrastruktury jest też bowiem po to, by dawać zatrudnienie, najlepiej - jak się uda - swoim bliskim i kolegom.

poniedziałek, 3 maja 2010

Ogród japoński

Ten dom chyba od 10 lat nie jest zamieszkany. Właściwie nie jest zamieszkany od momentu, gdy go wybudowano. Stoi w pięknym miejscu dzielnicy willowej, na lekkim wzniesieniu, które zostało sztucznie stworzone. Z tyłu ma zieloną ścianę starych kasztanów. Jest ładny i na swój sposób zwyczajny, nie ma w nim przesady nowobogackich siedzib. Wygląda, jakby zapraszał do siebie, nawoływał mieszkańców, a jednak...

Nikt nigdy w nim nie mieszkał. Świadczą o tym nie tylko latami zamknięte na głucho żaluzje, ale zwisający u drzwi wejściowych kawałek kabla - świadectwo nigdy nie zainstalowanej lampy. Przez kilka lat miejsce przeznaczone na ogród porastały kępki trawy. Aż całkiem niespodziewanie wykwitł tu japoński ogród. Przysięgam, że pojawił się całkiem gotowy. Z krzewami iglastymi odpowiednich kształtów i wielkości, skomponowanymi według wszelkich zasad prawdziwej harmonii wśród głazów z ciemnozielonego kamienia. Teraz spośród skał wyrastają niewielkie kępy tulipanów, hiacyntów i żonkili.

A skały wyszły też na ulicę. Jedna stoi tuż przy bramie obok cisu (też go tu wcześniej nie było), otoczona drobnymi żółtymi kwiatkami, jakby ktoś obsypał ją żółtym piaskiem. A druga, mniejsza, trochę dalej.

Do domu prowadzą teraz schody z marmuru w odcieniach ciemnej czerwieni i kończą się tuż przy zwisającym kablu. Moja znajoma stoi i liczy, ile kosztują schody, odnosząc się zainstalowanej u niej niedawno marmurowej umywalki (cholernie droga! - mówi). Ogląda uważnie piękną bazaltową kostkę, bo właściciel domu wyremontował też dobry kawałek chodnika. Pewnie dlatego, żeby najbliższe otoczenie też było zen. Ale najbardziej zen jest stworzenie domu i ogrodu nie po to, by ktoś w nim mieszkał, ale dla samej formy.

wtorek, 27 kwietnia 2010

Papuga i ludzie

W pobliskim sklepie zoologicznym jest papuga. Szaro-granatowa, a na ogonie ma piękne pomarańczowe pasmo. Sklepik jest ogromnie zagracony, wąski, z akwariami aż po sufit i klatkami z ptactwem i inną drobną zwierzyną. Przejście tarasują worki z karmą i kupa różnego badziewia.

Dotychczas papuga siedziała we wciśniętej na półce klatce. Jeśli miała dobry humor, witała klienta radosnym: "Dupa, dupa!' i popatrywałam bystrym oczkiem. Potem obcięto jej lotki i nie musi już siedzieć w klatce, tylko wysiaduje na klatce, ogólnie dostępna dla wszystkich ciekawskich.

- Daj główkę Żakunia, daj główkę! - zachęca papugę pewien pan w towarzystwie małego chłopczyka. Ma to być zachęta do pogłaskania. Ale papudze ani w głowie pieszczoty, patrzy bystrymi oczkami i znacząco nastawia dziób.

- A jakby tak papudze dać pestki dyni? - nagabuje sprzedawcę pewna pani, która wepchnęła się bez kolejki i skutecznie przeszkadza w obsługiwaniu klientów. Zniecierpliwiona papuga dziobie ją w palucha. Bez skutku.
- Czy papugi lubią dynię? - kontynuuje kobieta podniesionym głosem. - Mam papugę i chciałabym wiedzieć. A właściwie to skłamałam, nie ja mam, tylko sąsiadka. Ale ja też miałam papugę i nauczyłam ją gwizdać: "Hej ho, hej ho, do pracy by się szło..."

- No gwiżdż, gwiżdż - zachęca papugę kobieta i śpiewa fałszywie "Hej ho, hej ho...". Papuga tym razem jej nie dziobie, chociaż wyraźnie ma ochotę.

W sklepie robi się coraz ciaśniej i bardziej duszno oraz wywiązuje się dyskusja na temat cen najprzeróżniejszych papug. Ta obecna kosztuje pięć tysięcy. Stoicko podjada ze szklanego pojemnika, starając się nie zwracać uwagi na tę całą hałastrę.

niedziela, 25 kwietnia 2010

Nasz podatkowy rekord

Porozmawiajmy o podatkach. Moment jest bardzo stosowny. A więc, kto płaci w Polsce podatki?

Kilka lat temu "Polityka" opublikowała listę bogatych firm, które otrzymały milionowe zwolnienia z podatków. Ten proceder prawdopodobnie trwa nieustająco, tylko mało kto o tym wie, poza zainteresowanymi - oczywiście. Nasuwa się więc pierwszy wniosek - z podatków zwalniani są najbogatsi.

Niedawno dwie niewielkie, ale legalnie działające firmy robiły w moim mieszkaniu remont. Żadna z nich nie wystawiła mi rachunku za wykonane prace. Ich szefowie wyrazili przy tym głębokie zdziwienie, że czegoś takiego w ogóle żądam. Jeden z nich oświadczył, że musi wystawić rachunek na komputerze, co miałam uznać za wyjątkowo trudną przeszkodę. Rachunki - według nich - nie były mi do niczego potrzebne. Rzeczywiście nie były mi do niczego potrzebne, bowiem została zniesiona ulga remontowa za wykonane prace. Państwo polskie połakomiło się bowiem na ulgi podatkowe i poszerzyło dzięki temu szarą strefę, tracąc zdecydowanie większe pieniądze. Jest to tak strasznie głupie, że nie do wiary.

Kto jednak płaci u nas podatki? Ci wszyscy, którzy w innych państwach Unii Europejskiej z podatków zostaliby zwolnieni. A więc: najniżej zarabiający pracownicy najemni, emeryci, renciści i bezrobotni, jeśli pobierają zasiłek. Podatki płaci się też od zapomóg, odpraw, które otrzymują pracownicy, gdy ich firma upadnie (odprawa i zapomoga traktowana jest jako wzbogacenie!) i od każdych legalnie zarobionych 100 złotych. W tych przypadkach o jakichkolwiek zwolnieniach albo możliwości ucieczki od podatków nie ma mowy i nie ma możliwości.

Szczerze mówiąc, w polskiej polityce podatkowej zawarta jest podłość naszego państwa. Jest to polityka, jak z czasów feudalnych, gdy poborcy podatkowi gnębili najbiedniejszą ludność. Przypomnę, że w Biblii zawód poborcy uważany jest za najbardziej hańbiący. Nie dziwi to jakoś w tym wielce katolickim kraju?

Podobno Polak musi pracować na swoje podatki (wliczając w to nie tylko podatek dochodowy, ale wszystkie możliwe składki oraz VAT) aż pół roku. Swoisty rekord na tle innych krajów europejskich. I choć Polacy oddają państwu tak duży haracz, to w odróżnieniu od innych krajów mają dziurawe drogi, brudne miasta, zrujnowaną kolej, byle jak funkcjonującą pocztę i wołającą o pomstę do Boga służbę zdrowia. To wygląda na jakiś wielki kant, zawarty w tzw. polityce podatkowej naszego państwa. Ci, co zarabiają najwięcej, na przykład supermarkety, gdzieś z tą forsą uciekają i jakoś nikt ich nie ściga, i jakoś nikt im nie grozi.

A te nasze nieszczęsne PIT-y? Skąd się biorą ludzie, którzy potrafią tak wszystko skomplikować, pokręcić, wymyślić takie ilości bezsensownych rubryk, tabelek, w majestacie prawa stworzyć ten potworny bełkot dla wtajemniczonych księgowych. A potem jeszcze zatrudnić armię ludzi, którzy zajmą się rozszyfrowywaniem tego wszystkiego. A jak co mętne i niezrozumiałe, to tym większe pole do popisu dla wszelkich nadużyć.

wtorek, 20 kwietnia 2010

Niekiedy....

Sprzedawczyni ze stoiska z wędlinami, kobieta słusznej postawy, jak hiszpański galeon podpływa do każdego klienta, krojąc wędlinę, dostojnie kołysze się na falach, a gdy już ma położyć porcję na wagę, robi to tak tanecznym ruchem, jakby manewr galeonu położył go lekko na falach.

Sprzedawczyni w warzywniaku, małej ciasnej kanciapie, robi na drutach swetry, szczególnie, gdy pogoda niespecjalna i klientów ani na lekarstwo. Robi na drutach stojąc w otwartych drzwiach i wypatrując lepszych dni. A potem wiesza je, kolorowe i niezbyt foremne, ponad skrzynkami z cebulą i jabłkami. Są na sprzedaż i budzą niejakie zainteresowanie.

Sprzedawczyni z mięsnego niczym szczególnym się nie odznacza, poza tym że nie jada mięsa i z nieukrywanym niesmakiem pakuje je do nylonowych woreczków.

Sprzedawczyni z cukierni jest złośliwa i nie lubi ludzi, ale sama cukiernia złośliwa nie jest. Cukiernia jest miejscem medytacji. To tutaj, wdychając zapachy ciast i patrząc na torty z bitą śmietaną, można osiągnąć chwilę iluminacji i zrozumieć (niestety, tylko na moment), że świat jest absolutnie doskonały.

Sprzedawczyni z kiosku z kwiatami jest wysoka i piękna. Hoduje dwa szare, puszyste koty. Niekiedy leżą na wystawie za szybą. Niekiedy gubią się, a sprzedawczyni z płaczem szuka ich do późna w noc wśród zakazanych dzikich ogrodów.

Niekiedy nawet ja nie jestem złośliwą małpą.


poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Wróciły.... i bum!

Reklamy oczywiście wróciły. Skończył się błogi spokój, chwile spędzane przy miłych sentymentalnych nutkach, uśmiechniętych zdjęciach prezydenckiej pary, a teraz... Ała, ała, ała! - drze się jakieś babsko i wtóruje mu jeszcze kilka innych. To reklama leku "ibum", czy coś w tym rodzaju. Będziemy to słyszeć dziesiątki razy, między informacjami o chmurze wulkanicznego pyłu, ludziach śpiących na lotniskach i wiadomościami o kolejnych pogrzebach. Aż nam się w głowach pomiesza i już nie będzie wiadomo, co jest reklamą, a co informacją, co prawdą, co wymysłem, co chorym pomysłem.

Czy ta telewizja taka biedna, czy reklamy takie tanie? Czy trzeba tego naćkać w takich ilościach i to w programach informacyjnych? Czy informacje, pocięte przez te kretyństwa, zachowują swoją wartość, czy też doprowadzają tylko do bólu głowy?

Pytania są rozliczne i głównie bez odpowiedzi. Odpowiedź kryje się bowiem w sposobie funkcjonowania zagranicznych koncernów medialnych, które odkryły w Polsce swoje prawdziwe Eldorado. Tutaj (czyli w naszym kraju) to dopiero można pohulać! Zarabiać forsę bez ograniczeń, podsuwać towar najgorszej jakości i nazywać to wolnymi mediami. Oczywiście w innych krajach hulają te same koncerny, ale tam (mam tu na myśli kraje zachodnie) na tak wiele pozwolić sobie nie mogą. Ogranicza je prawo i nacisk środowisk dziennikarskich, które są odpowiednio zorganizowane i solidarne. Wydaje mi się, że tam jeszcze się ten zawód szanuje, podobnie jak zdecydowanie bardziej szanuje się widzów i czytelników, niekoniecznie z góry zakładając, że ci ostatni są kretynami i zeżrą każdą niestrawną papkę.

A gdy o spożywaniu mowa, to tzw. produkty żywnościowe też są u nas gorszej jakości, niż ich zagraniczne odpowiedniki. W końcu dla kraju, rzec by można nieco kolonialnego w swej istocie, nie ma się co znowu tak z tą jakością wysilać. Przecież Polacy, którzy przez całe lata oglądali ocet na półkach, a w porywach herbatniki, nie będą tak znowu grymasić. I nie grymaszą. Chyba, że czasami coś zjedzą gdzie indziej. Ale wtedy pomyślą, że im się przewidziało. No i gitara! - jak powiada Ferdek Kiepski.

piątek, 16 kwietnia 2010

Cyklop z Falludży

Nie czytacie zachodniej prasy? Jeśli nie, to wielka szkoda. Być może wtedy udało by się wam pojąć, jak żałosne są polskie media i jak wiele prawdziwie istotnych informacji nie dociera do naszego społeczeństwa. Może to niestosowne pisać o tym w przeddzień prezydenckiego pogrzebu, ale gdy widzę te ilości krokodylich łez wylewanych głównie przez dziennikarzy TVN24, tych samych, którzy przedstawiali Lecha Kaczyńskiego jako ostatnią miernotę, to naprawdę biorą mnie diabli. Ach te teatralnie poważne twarze i te teatralnie drżące głosy! Gdy na nich patrzę, ogarnia mnie głębokie obrzydzenie.

Obrzydzenie to towarzyszy mi zresztą od dawna i odnosi się do większości polskich mediów. Zawód dziennikarza zdewaluował się w Polsce do granic możliwości, coraz więcej tu zwykłych głupców i dyletantów. Na gwiazdy telewizyjnego dziennikarstwa wyrastają chamowate panie lub panowie. Rozprzestrzenił się obyczaj agresywnych napaści na rozmówców, przerywania im w środku zdania, wyrażania własnej opinii poprzez sposób formułowania pytań. Okazuje się wtedy, że bohaterem spotkania nie jest rozmówca, ale owa żałosna "dziennikarska gwiazda". A docieranie do prawdy?
Rolą polskich mediów nie jest w żadnym przypadku docieranie do prawdy. Co najwyżej urabianie opinii publicznej poprzez wydobywanie na wierzch pewnych faktów, a utajanie innych. Poprzez niszczenie pewnych ludzi, a promowanie innych. Poprzez wmawianie nam, co myśli polskie społeczeństwo, chociaż ono wcale tak nie myśli. Rolą polskich mediów jest manipulacja.

Chcę wam dzisiaj napisać o cyklopie z Falludży. Pewnie nie dowiecie się o nim z żadnej z polskich gazet ani programów telewizyjnych. A powinniście, ponieważ nasi żołnierze nadal uczestniczą w wojnie z Irakiem. BBC donosi, że w Falludży rodzi się coraz więcej strasznie zniekształconych dzieci. Mają wady serca albo niedorozwój mózgu. Jedno z urodzonych tam niedawno dzieci miało trzy głowy. Inne oko na środku czoła - jak cyklop. Falludżę nazywa się już drugą Hiroszimą. W Iraku używano m.in. bomb neutronowych, broni laserowej, broni mikrofalowej - prawdziwego arsenału science-fiction Pentagonu. Przecież trzeba gdzieś wypróbować nową technologię, nieprawdaż?

Może Irak przez całe następne dziesięciolecia będzie się domagał powiedzenia prawdy o zbrodni, jakiej dokonano na ich narodzie, jak my domagaliśmy się prawdy o Katyniu.