niedziela, 11 lipca 2010

Rzeka Wierna

Gdy tak gorąco, gdy upał wygonił wszystkich ludzi z ulicy, mam ochotę wsiąść w rozklekotany autobus i dojechać tam, gdzie jeździłam prze całe dzieciństwo - nad rzekę Wierną. Ale też się boję. Boję się, że będzie całkiem inaczej. Boję się zderzenia z moim wspomnieniem. Niech więc rzeka Wierna pozostanie taka, jak ją pamiętam. Bo przecież i tak wszystko jest iluzją.

Jest wąska i kręta, obrośnięta gęstymi zaroślami, niektóre drzewa schylają się nad nią nisko, a nawet wpadają do wody, tworząc tamy. W tych miejscach powstają głębsze dołki, w których woda jest przeźroczysta, a piasek żółty. I fajnie jest się w nich kąpać. Gdy przyjechaliśmy po raz pierwszy nad Wierną, była tak dzika i odległa od ludzkich siedzib, że ciekawskie małe rybki podpływały i próbowały skubać zanurzone w wodzie nogi.

Rozkładaliśmy się przy starym, zrujnowanym młynie. Woda spływająca z grobli tworzyła wodospad. Poniżej niego była ciemna i lekko spieniona, dobra do pływania. Przy brzegu zanurzaliśmy w wodzie butelki z kompotem, sałatki z pomidorów i ogórków w słoikach i co tam kto jeszcze przywiózł i wymagało chłodzenia. A woda pachniała i szumiała. Wabiła chłodem. Słychać było koniki polne i gdzieś daleko na łące derkacza.

Czasami rozbijaliśmy się tutaj z namiotem. Wieczorem, gdy świecił księżyc, stary młynarz wychodził z domu i łaził po polach. Skarżył się, że jelenie wyjadają mu ziemniaki. A my paliliśmy ognisko i szukaliśmy wzrokiem w mroku nocy jelenich rogów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz